Rano mobilizacja godna wojskowego odznaczenia, wstajemy punkt 8.00 i od razu na śniadanie. Serwowane jest w restauracji na drugiej stronie ulicy. Na zdjęciach dania niczym rodem z wykwintnego lokalu, goście hotelowi kolejny dzień z rzędu dostają to samo: kiełbasopodobne parówki (ohyda), sałatkę z zieleniny, jajo sadzone i rozpaćkane spaghetti. Dobrze, że chociaż kawa była naprawdę smaczna, a to chyba rzadkość w Tajlandii. Przynajmniej my nie mamy szczęścia. W Indonezji kobiety z ulicy serwowały czarną, mocną w brudnej szklance, ale ich smak za każdym razem zwalał z nóg.
Basen na dachu otwierają o 9.00, byliśmy pierwsi :) Kobieta z obsługi spojrzała na nas jak na wroga nr 1 - poprosiliśmy o ręczniki. Zaczęła coś sobie pod nosem burczeć niezadowolona, Tajowie to jednak zabawny naród. Książeczka, opalanie itd. do południa. W południe trzeba się wymeldować, więc tak też robimy. Ja zostaję w holu z bagażami, a Li śmiga jeszcze na mały rajd po sklepach ćwiczyć targowanie.
Tak sobie siedzę płodząc zaległe wpisy na blog i jednocześnie obserwując wymeldowującą się młodzież. Prawie wszyscy na oko 25-30 lat, i prawie wszyscy USA lub Australia. Do tego kilku Holendrów. Najbardziej chciało mnie się śmiać z trójki chłopaków – wymeldowali się, lot za 3h i teraz trzeba się dostać na lotnisko. Proszą faceta z obsługi o zorganizowanie transportu (po wyjściu z hotelu jest 5 agencji, ale to szczegół). Transport jest, cena 800 THB. Zadowoleni płacą. Co za ludzie… przed agencjami ogromne plakaty, że transport co godzinę – koszt 100-130 THB / osoba. Ale po co samemu iść się zapytać… Chyba nigdy tego nie zrozumiem.
My ostatecznie też w busa i na lotnisko. Po raz kolejny i póki co ostatni żegnamy Bangkok, miasto w którym naprawdę się zakochałem. Jedziemy plątaniną autostrad, które zawsze wydają się być zapchane w kierunku DO miasta. Tak było też dzisiaj.
Po godzinie jest lotnisko. Odprawa szybko i sprawnie. Dzięki Bogu Li wybrała dobrą kolejkę, bo w trzech innych stali goście typu import-export ze Sri Lanki, obładowani kartonami z elektroniką i… pościelami. Zamieszanie co niemiara, każdego z nich odprawiały 4 osoby z obsługi. Niezła jazda.
I to na tyle Azji. Za 2 godziny wsiadamy do samolotu Srilankan Airlines. Wielka szkoda, że nie udało się załatwić chociażby kilkudniowego przystanku na miejscu. Ale 400 euro za zmianę rezerwacji na stop-over to gruba przesada. Sri Lanka będzie musiała na nas zaczekać.