Oj ciężko było się podnieść. Zmęczenie, wrażenia i piwko po $0.50 zrobiły swoje :) Jemy śniadanie w hotelowej knajpce i gotowi do drogi. Kierowca odebrał nas punktualnie, podjechał jeszcze po kilka innych osób i gotowe, jedziemy w kierunku granicy. Jakaś panna zza Wielkiej Wody była strasznie oburzona, bo agent obiecał duży VIP bus, a jest 12-osobowy ciasny mini-busik. Nam to w sumie wsio ryba. Do granicy w Poipet 150km, jechaliśmy prawie 2 godziny. Procedurę już znamy, więc tym razem odprawa poszła sprawniej. Wrzucamy skorupy na plecy, bo zmieniamy pojazd. Wyjazd z Kambodży ok, do Tajlandii też wpuścili nas bez problemu – zwolnienie z obowiązku wizowego ma niewątpliwie swoje plusy. Wjazd na 15 dni przyznany w kilkanaście sekund.
Wychodzimy po stronie tajskiej. Dochodzimy do namiotu, gdzie kilku jegomości sprawdza bilety autobusowe i sortuje ludzi wg miejsca przeznaczenia. Zdecydowana większość uderza w stronę Bangkoku, busy zapełniają się i odjeżdżają z kompletem pasażerów co 15-20 minut. My musieliśmy poczekać do… 14.30. Co za kpina. Okazało się, że poza sezonem na Koh Chang (Wyspa Słonia) realizowany jest tylko jeden kurs dziennie. Pięknie. To oznacza, że musimy teraz siedzieć 3.5h w ukropie i kurzu pod jakimś śmierdzącym namiotem i czekać. Nic innego tutaj nie ma. Po raz kolejny wyszło jak pieniądze w Siem Reap wyprały ludziom mózgi – tej tezy będę się trzymał. Co szkodziło facetowi w agencji powiedzieć, że mamy jechać na granicę o godz 10-11 (busy co godzinę), bo i tak będziemy musieli czekać do 14.30… Dobrze, że jeszcze wcześniejszym nie pojechaliśmy. Palanty i tyle, turystę po raz kolejny ma się w dupie. Zapłać i martw się sam. Kochani moja rada, unikajcie prywatnych przewoźników w Azji kiedy tylko się da.
Siedzimy, czekamy, czytamy książki. Jest piekielnie gorąco, duszno i niefajnie. Kolejny dzień zmarnowany, ale nic na to nie zrobimy. Oby tylko zdążyć na ostatni prom. Chociaż Tajowie byli słowni i podjechali 15 minut przed czasem. W końcu można jechać dalej. Do Trat, a właściwie małego portu skąd odpływają promy, jest 260km. Droga prowadzi tuż przy granicy z Kambodżą, co kilka kilometrów rozstawione są patrole policji i bramki kontrolne. Zatrzymali nas kilka razy, ale nikt nic nie chciał. Po lewej stronie ciągnie się malownicze pasmo górskie, zbocza pokryte gęstą dżunglą.
W połowie drogi zaczęło się to, czego najbardziej się obawialiśmy. Deszcz. Lało i to tak, że świata nie było widać. Zaczyna się… Kierowca mimo wszystko tak zasuwał, że dojechał na prom godzinę wcześniej niż było zaplanowane. Jest godz 18, a my na promie w drodze na Koh Chang. Udało się :) Facet miał też łeb na karku, bo zapytał czy chcemy żeby nas zawieźć do hotelu. Zostajemy w Little Eden na Lonely Beach, po drugiej stronie wyspy. Ponad godzina jazdy, on chce za to po 100 THB od osoby. Pasuje, dwa papierki zmieniają właściciela i gotowe.
Wyspa jest bardzo duża, o wiele większa niż spora Koh Pha-ngan, na której byliśmy wcześniej. W czerwcu pada tutaj ponoć przez 24-26 dni w miesiącu. Deszcze jednak są krótkie, ale bardzo intensywne. Najgorszy jest wrzesień, gdzie potrafi lać non stop nawet 3-4 dni.
Po godzinie dojeżdżamy na miejsce. Właścicielem Little Eden jest bardzo sympatyczny Anglik, David. Wynajmuje bungalowy położone w dżungli, z dala od hałasu nocnych imprez na oddalonej o 10 minut piechotą plaży. Bardzo fajne miejsce, polecamy. Poza sezonem cena wynosi 600 THB za bungalow z klimą (wszystkie były zajęte) i 400 THB za zwykły z wiatrakiem. W sezonie odpowiednio 800 i 1200 THB. Aby tradycji stała się zadość targujemy cenę na 350 THB i dostajemy klucz. Na miejscu spotykamy Dominikę i Szymona, polską parę podróżników-biznesmenów z Kudowy Zdrój, których bardzo serdecznie pozdrawiamy! To właśnie dzięki Szymonowi trafiliśmy do Little Eden. Kilka dni wcześniej spotkaliśmy się przypadkiem w Bangkoku na Mo Chit i tak jakoś wyszło, że w tym samym czasie będziemy na Koh Chang.
Późnym wieczorem deszcz cały czas leje, ale nie przeszkadza to pogaduchom przy zimnym piwku na tarasie. Dominika i Szymon mają za sobą o wiele dłuższą tułaczkę po świecie niż my. Ich podróż trwała 16 miesięcy i zaowocowała małym biznesem, który starają się prowadzić od jakiegoś czasu. Jeśli macie ochotę na orientalne rękodzieło, które nasi rodacy sprowadzają osobiście z Indii czy Tajlandii, zachęcamy do rzucenia okiem na ich ofertę: http://allegro.pl/sklep/26043622_nikamon-galeria-orientalna