Niesamowitym jest to, jak człowiek potrafi sam siebie zmotywować. Wystarczy sobie wkręcić, że do miejsca, w którym obecnie się znajdujesz już prawdopodobnie nigdy nie wrócisz. I tak Lidzia wstała heroicznie na wschód słońca w Bagan, dziś też zarządziła pobudkę o godz 4.00. Zebraliśmy się w jakieś pół godziny i jeszcze w kompletnych ciemnościach ruszamy do Angkor. Jazda rowerem o tej porze to czysta przyjemność, słońce nie pali i jest czym oddychać.
Rowery zostawiamy przed wejściem do Angkor Wat. Obsługa sprawdza nam bilety po raz drugi w ciągu 10 minut. Stoją sznurem przed wejściem, ustawieni jeden obok drugiego, mysz się nie przeciśnie. Ludzi mnóstwo. Jeśli chcecie obejrzeć wschód słońca nad Angkor Wat w ciszy i skupieniu – nie ma szans. Teraz jest poza sezonem a ludzi tyle, jakby za chwilę mieli coś rozdawać za darmo. Nie chce nawet myśleć jak to wygląda w sezonie. Li ustawia się przy małym jeziorku, w którym odbijają się wieże świątyni, a ja uciekam do tyłu usiąść na schody. Jest po godz 5, gwar jak w ulu, sprzedawcy zasuwają między turystami i wszystkich namawiają na śniadanie i/lub kawę. Gdyby tak chociaż jeden z nich wpadł na pomysł, żeby kubki i termos z kawą mieć przy sobie…. Nie, wszyscy wskazują oddalone o jakieś 150 metrów namioty. Przecież nie po to tutaj jechałem o 4.30 rano, żeby teraz siedzieć gdzieś z boku pod drzewem i nic nie widzieć! Co za ciemnogród…
Wschód słońca po raz kolejny nie zachwycił. Niebo zachmurzone, pora deszczowa robi swoje. Ale byliśmy, odhaczone :)
Skusiliśmy się na śniadanie. Naleśniki były okropne (z proszku) a kawa jeszcze gorsza. Do tego jeszcze 3-letni syn kucharki stał nad nami z 5 minut i powtarzał w kółko „pocztówka, jeden dolar, kup, kup, pocztówka, dolar”. Fajny początek dnia.
Ruszamy dalej. Przez południową bramę wjeżdżamy do Angkor Thom - ostatniej stolicy imperium khmerskiego. Zbudował ją w końcu XII w. król DżajawarmanvVII. Miasto zostało zbudowane na planie idealnego kwadratu, a w jego centrum znajduje się imponująca świątynia Bajon. Dość duża budowla, składająca się z 3 poziomów z 216 smutno uśmiechającymi się twarzami Buddy. W latach 80. w pracach konserwatorskich prowadzonych w świątyni brali udział Polacy. Dziś prowadzony jest duży, 5-letni projekt pod opieką Japończyków. To też bardzo ciekawa kwestia, Kambodżańczycy kasują turystów, ale renowacją zabytków zajmuje się ktoś zupełnie inny.
Po Bajon jedziemy do jednej z najwyższych świątyń kompleksu, Baphuon. Prowadzi do niej długa grobla, która wygląda jak żywcem wyjęta… z Diablo 2, akt 3, Kurast! Pierwsze skojarzenie kiedy spojrzałem na całość z góry. Uznacie mnie za jakiegoś pomyleńca, ale tak właśnie było. Polecam wspinaczkę po stromych schodach na sam szczyt budowli. Pot jaki z siebie trzeba wylać nie jest wygórowaną ceną za taki widok.
U sprzedawczyni przy drodze uzupełniamy zapasy wody (zgadnijcie jak cena? :) i chowamy się na mały odpoczynek w cieniu między ścianami Tarasu Słoni. Taras stanowią wysokie, 3-metrowe mury, na których wykonano nieliczone płaskorzeźby. Większość z nich jest jednak w opłakanym stanie.
Znów na rowery, opuszczamy Angkor Thom, kierując się przez Bramę Zwycięstwa na wschód do Ta Keo. Pierwsza świątynia, w której zrezygnowano z zainstalowania metalowych czy drewnianych schodów ułatwiających turystom wchodzenie na szczyt. Tutaj wdrapujesz się po stromych, surowych kamieniach, rozgrzanych przez palące słońce. Było naprawdę stromo, Lidzia odpuszcza, a ja śmigam z aparatem na szczyt. Warto było. Nie polecam jednak wchodzenia po ulewnym deszczu. Przy odrobinie nieuwagi można sobie napytać biedy.
Punktem kulminacyjnym na dziś jest słynna Ta Prohm. Znana głównie ze… scen „Lara Croft: Tomb Raider” kręconych tutaj w 2001 roku. Dla nas Ta Prohm to absolutny numer jeden całego kompleksu Angkor. Świątynia z przełomu XII/XIII w. została zachowana w stanie zbliżonym do tego, w jakim ją odnaleziono. Mury porastają potężne drzewa, pełno tutaj małych korytarzy i zakamarków, genialne miejsce. Całość położona w dżungli, od bramy wejściowej trzeba przejść kawałek pieszo, żeby dojść do pierwszych murów. Spędziliśmy tam dobre 2 godziny. Klimatu nie psują nawet turystyczne karawany hałaśliwych Azjatów.
Zrobiła się prawie 15.00. Po 10 godzinach zwiedzania w palącym słońcu mamy dość. Decydujemy się na powrót do miasta. Plan pierwotny zakładał jeszcze wizytę w Pre Rup na zachód słońca, ale znów nikt nie potrafił nam udzielić odpowiedzi, czy będziemy mogli zostać w świątyni do 19.00. Ostatnie osoby wpuszczane są do 17.30, a kiedy trzeba opuścić teren Angkor? Tego nie wie nikt, wszystko pewnie zależy od widzimisię obsługi. A po wczorajszych kłótniach nie mamy najmniejszej ochoty na powtórkę. Wracamy do Siem Reap na obiadokolację i zimne piwko – 50 km na rowerach w 2 dni w ponad 30-stopniowym upale, należy się!
Ostatnim zadaniem na dziś jest zorganizowanie transportu na Ko Chang. Właściwie bilet kupiliśmy już wczoraj u agentki wypożyczającej nam rowery, ale dziś przy ich oddawaniu okazało się, że busik o 6.30 został odwołany (za mało chętnych) i jedzie tylko ten o 8.30. Niestety jadąc o tej godzinie możemy nie zdążyć na ostatni prom o 19.00. W takim razie zwracamy bilety. To było dobre zagranie, znaleźliśmy później inne biuro podróży. Facet obiecał odbiór z hotelu o 7.30, dowóz na granicę i stąd kolejny busik (już tajski), który ma nas dowieźć na prom (przeprawa w cenie). Na Ko Chang mamy być ok 15.30. Brzmi nieźle, a jak wyjdzie – zobaczymy na miejscu. Nie lubimy korzystać z usług agencji i robimy to naprawdę w ostateczności, jeśli nie ma już innej opcji. Tym razem tak było. Zawsze trzeba jednak brać poprawkę + 2-3h do tego, co mówi agent. Tak czy inaczej płacimy po $17 od osoby (bilety, które zwróciliśmy były po $20 i to bez promu).
Ostatnie 4 dni od przyjazdu z Birmy były dla nas naprawdę intensywne. Bardzo cieszymy się na te kilka dni odpoczynku, wreszcie słodkie lenistwo, mini-wakacje przed powrotem do Europy. Ciekawe tylko czy pogoda dopisze. Na Ko Chang pora deszczowa w pełni.