Wczorajsza zarwana nocka i cały dzień w podróży znalazły odzwierciedlenie w bardzo późnej pobudce. Tyłki podnieśliśmy dopiero przed 11. Śniadanie w hotelu i marsz w miasto wypożyczyć rowery. Bierzemy dwa górskie Gianty, cena za 2 dni: $7 / każdy. Kompleks Angkor położony jest 7km na północ od centrum Siem Reap. Póki co niebo zachmurzone, ale duszno i gorąco strasznie. Jedziemy powoli, przecież nigdzie się nie spieszy.
Dojazd do punktu kontrolnego zajął nam jakieś 40 minut. I tutaj zaczął się całodzienny koszmar z obsługą tego niesamowitego kompleksu. Facet pyta nas o bilety, których nie mamy, bo przecież dopiero co przyjechaliśmy. Okazuje się, że to jest tylko punkt kontrolny (jakich będzie jeszcze później kilkanaście), a bilety sprzedawane są 5km wcześniej, tzn. w stronę miasta – przyjechaliśmy „złą” drogą (są dwie) i trzeba się cofnąć. Tam i z powrotem to kolejne 10km, a przed nami jeszcze dobre 20km w ciągu całego dnia… Pięknie. Zaczynam się trochę irytować na to wszystko. Gość z obsługi proponuje jednak, że jego znajomy (który akurat PRZYPADKIEM siedział obok) może nas podwieźć na motorze za jedyne $4. Zaczyna się. Chwilę się targujemy i staje na $2.50 za podwózkę w obie strony. Zostawiamy rowery i w trójkę jedziemy motorem.
Wejściówka na teren Angkor kosztuje $20 za jeden dzień lub $40 za 3 dni. Bierzemy tę drugą opcję. Tak naprawdę na obszar kompleksu można bez problemu dostać się bez biletu, jednak nie wejdziemy bez niego do wnętrza budowli – wszędzie znajdują się punkty kontrolne. Jak się później okaże, obsługa jedyne co potrafi z siebie wydobyć po angielsku to „ticket, ticket”. Zapytana o cokolwiek innego rozkłada bezradnie ręce. Tak czy inaczej bilety są, wracamy po rowery i po kilku minutach jesteśmy wewnątrz Angkor Wat.
Największa i najważniejsza świątynia w całym kompleksie… nie powala. Przynajmniej mnie. Kurczę, spodziewałem się czegoś o wiele bardziej potężnego, majestatycznego i tajemniczego. Mnie osobiście podobała się średnio. Oczywiście robi wrażenie, ale nie takie jak np. położona w dżungli Ta Phrom czy genialny Bajon znajdujący się w Angkor Thom. Uznany za jeden z cudów świata starożytnego Angkor Wat w moim odczuciu pozostawia nieco do życzenia. Może spodziewałem się zbyt dużo? W ogóle nie czuje się klimatu tego miejsca. Podejrzewam, że to też przez tony, naprawdę TONY turystów, które się tutaj przewijają - autokar za autokarem wysadza hałaśliwych Chińczyków. Nawet jeśli znajdziesz sobie miejsce, żeby w spokoju usiąść i zastanowić się nad domniemaną genialnością tego miejsca, znajdzie się ktoś, żeby ci przeszkodzić. O wiele lepiej było później w mniejszych, schowanych w dżungli ruinach, do których masówka turystyczna nie dociera. Ogromnym plusem był efekt halo, który udało nam się zaobserwować na słońcu tego dnia. Wieże Angkor wyglądało w tym świetle jak owiane jakąś starożytną tajemnicą.
Tutaj też koszmar pod tytułem obsługa miał swoją kontynuację. Li, pomimo że miała bluzeczkę na ramiączkach, zabrała ze sobą (jak zawsze) duży szal żeby okryć ramiona. Nigdy nie mieliśmy najmniejszego problemu z żadną hinduską, buddyjską, chrześcijańską czy islamską świątynią. Okazało się, że do wież Angkor Wat nie wolno wchodzić w… szaliku. Narzucona na ramiona bluza jest ok, szalik jak najbardziej nie. Poprosiliśmy faceta, który pilnuje wejścia na wieżę, o zawołanie swojego przełożonego. Zebrało się już kilka osób, które nie zostały wpuszczone z tego samego powodu. Prosimy faceta o wyjaśnienie tego idiotycznego przepisu (nigdzie wcześniej nie ma informacji na temat szalika!), a on z cynicznym uśmiechem stwierdza, że nie wolno i koniec. Nie potrafił podać żadnego racjonalnego argumentu. Nie pomogły tłumaczenia nasze, Japończyków czy Amerykanów. Żadna z kobiet nie miała odkrytych ramion – nic z tego, szaliki nie przechodzą i tyle. Paranoja w biały dzień. Najlepsze było to, że kobiety z ogromnymi dekoltami i czasami nawet w szortach nie stanowiły najmniejszego problemu. Co za kretyński przepis…
Angkor Wat opuszczamy zniesmaczeni i z podniesionym ciśnieniem. Dzięki Bogu mieliśmy rowery, więc można było odreagować. Chcąc uniknąć turystycznej gawiedzi jedziemy w przeciwnym do zalecanego kierunku zwiedzania – Sras Srang i Kanteay Kdei. O ile ta pierwsza, to właściwie tylko ruiny fundamentów, to druga z nich super. Otoczone dżunglą w ciszy i spokoju ruiny są dokładnie tym, czego spodziewałem się po Angkor. Dziko i tajemniczo, przekrzywione ściany, kamienie obrośnięte mchem, podniszczone i zabrudzone płaskorzeźby. Bardzo nam się podobało.
Zrobiła się prawie godzina 17. Zachód słońca jest co prawda dopiero ok 18.30, ale obsługa zamyka wejścia do świątyń już o 17.30. Tak więc zaplanowaną jeszcze na dziś Ta Prohm zostawiamy na jutro i pędzimy prawie 8km do Phnom Bakheng na zachód słońca. Jest to jeden z najwyższych punktów całego kompleksu, drugim jest Pre Rup, ale ten na jutro. Udało się – przez bramkę przechodzimy o 17.26. Pani sprawdza bilet po raz kolejny i wpuszcza nas na górę. Tutaj jeszcze jakieś 5-6 minut spacerku i… kolejna bramka. Zamknięta. Jest 17.32 i nikogo już nie wpuszczają. Zrobiła się niezła jatka, ludzie dosłownie drą się obsługę, przecież na dole ich wpuszczono! Kolejny pochrzaniony przepis. Mało brakowało a doszłoby do rękoczynów. Oj nie podoba mnie się to wszystko, płacisz $40 (pamiętajmy, że jesteśmy w Azji) a tak naprawdę wszyscy mają w dupie to, czy ci się podoba czy nie. Byleby zapłacić. Nikt nie potrafi udzielić rzetelnych informacji gdzie kupić bilet wstępu (jak się później okazało, my nie byliśmy jedynymi którzy mieli takie przygody na wejściu), mało tego – pytaliśmy dziś chyba ze 20 osób o której tak naprawdę trzeba opuścić kompleks. Pytamy obsługę, przewodników, tuk tukarzy, NIKT NIC NIE WIE. Po prostu koszmar.
Czyżby płynące strumieniem od Unesco i turystów dolary wyprały tutejszym ludziom już kompletnie mózgi? Przy obiedzie to samo – kobieta z kalkulatorem w ręce nie potrafi zrozumieć swojego błędu wydając z $10 tylko $2.50, gdzie obiad kosztował $5.50. Na każdym kroku otaczają cię niezmordowani sprzedawcy, nierzadko kilkuletnie dzieci i za dolara (wszystko jest za dolara!) chcą sprzedać te same koszulki, te same pocztówki, te same figurki, te same przewodniki, każdy ma to samo… I tak od rana do wieczora. Trzeba ich całkowicie ignorować. Kupiliśmy od 4-5 letniego brzdąca pocztówki, po czym otoczyło nas dziesięciu takich dealerów – nie mogliśmy się ich pozbyć za żadne skarby. Pan kupi jeszcze jedno, to nic że takie same, ale jeszcze jedno, to tylko dolar, pan kupi kupi kupi… W Birmie czy Indonezji ludzie mają jeszcze mniej, bieda aż piszczy, a jakoś nie ma takich sytuacji (JESZCZE). Tutaj jest już za późno.
Strasznie zniesmaczeni wracamy do miasta. Dobrze, że chociaż piwko w restauracjach mają za grosze :)