Recepcjonista na nasze pytanie o wypożyczenie motoru zrobił wielkie oczy.
R: - Gdzie chcecie jechać?
My: - Do Mingun i Amarapury.
R: - Jechać do Mingun dla turysty bardzo trudne, nie da rady, droga zła i dużo dziur, nie ma znaków, weźcie prom.
My: - Chcemy motorem.
R: - Dobrze, zaraz będzie dwóch kierowców z motorami, poczekajcie 10 minut.
My: - Nie, nie. My chcemy wynająć motor i jechać sami.
R: - Wy chcecie motor?!? W Mandalay?!? Jesteście pewni?!?
My: - Jak najbardziej.
R: - Jeśli tak to ok, 10.000 za cały dzień. Będzie gotowy za 5 minut. Tylko dobrze się zastanówcie…
W ten sposób jesteśmy w drodze do zakonu Maha Ganayon Kyaung, położonego 10km na południe od centrum Mandalay w Amarapurze. W klasztorze codziennie rano o godzinie 10.15 ponad 1.000 mnichów ustawia się grzecznie w kolejce i czeka na wezwanie [walenie w gong] do stołówki. Niby atrakcja turystyczna, ale mnie osobiście się nie podobało. Szopka straszna, normalnie tresowane zwierzątka. Jakoś czułem się źle, że na to wszystko patrzę.
Większą atrakcją dla mnie było uczestniczenie w ruchu ulicznym. Jest tylko jedna rada – płynąć z prądem! Motorem w Azji jeździliśmy już wiele razy, ale w takim szaleństwie jeszcze nie braliśmy udziału. Jedna rada – wyłącz myślenie, wciskaj klakson i płyń z prądem. Inaczej się nie da. Co więcej, po kilku minutach zaczynasz łapać o co w tym wszystkim chodzi. Nagle w głowie pojawia się przewidywalny wzór zachowań, który pomaga uniknąć kolizji. W tym szaleństwie jest metoda. Było super.
Droga do Mingun rzeczywiście okazała się kiepska. Na jednym ze skrzyżowań kompletnie zdębieliśmy gdzie jechać. Zatrzymujemy jakiegoś faceta na motorku, a ten bez słowa pokazuje żeby jechać za nim. Po kilku minutach wyprowadza nas na właściwą drogę żegnając szerokim uśmiechem. Jedziemy przez wioski, po których wyraźnie widać że turysty nie uświadczysz (podejrzewam, że większość albo wybiera prom, albo biorą taxi). Reakcje ludzi były niesamowite. Podjeżdżali do nas z uśmiechem pytając skąd jesteśmy, dzieci wybiegały z domów machając jak szalone, kobiety sprzedające jedzenie przy ulicy patrzyły ze zdziwieniem. Rany, jacy fantastyczni ludzie. Mamy takie wrażenie, że jeśli robisz coś w ten sam sposób jak tubylcy – wsiądziesz z nimi na pick-up, jedziesz ramię w ramię wynajętym rowerem, jesz tam gdzie oni – zaczynają patrzeć na ciebie zupełnie inaczej.
Tak czy inaczej, po 40 minutach jazdy jesteśmy w Mingun. Główną atrakcją jest Mingun Paya, a właściwie jej ruiny. Pagoda miała być największą na świecie, 150 metrów wysokości. Budowa rozpoczęła się w 1790 roku. Po kilku latach nadworny astronom króla Bodawpaya miał proroczy sen – kiedy pagoda zostanie ukończona, król umrze. I w ten oto sposób ceglany kolos nigdy nie został ukończony. A szkoda, budowla jest naprawdę potężna i imponująca. Tajemniczości dodają ogromne pęknięcia, które są rezultatem trzęsienia ziemi z 1838 roku. Ogromne ściany wyglądają niczym rozprute, ukazując wnętrze. Wygląda to naprawdę niesamowicie. Li została na dole, a ja pokusiłem się o wejście na szczyt budynku. Trzeba uważać, żeby na samej górze nie wlecieć między pęknięcia. Szczerze polecam, widok z góry na rzekę i okolicę wart jest tej wspinaczki. Nawet jeśli trzeba iść boso po rozgrzanych od słońca ceglanych stopniach.
Teraz kolej na białą pagodę Hsinbyume Paya. Nic ciekawego, można sobie śmiało odpuścić. Na koniec zostaje Mingun Bell, dzwon który miał znaleźć się na szczycie Mingun Paya, po jej ukończeniu. Dzwon jest ogromny, waży 90 ton i jest największym dzwonem na świecie ZACHOWANYM W CAŁOŚCI. Większy jest tylko moskiewski Car kołokoł (160 ton), ale ten jest niestety pęknięty.
Po obiedzie zmierzamy powoli w kierunku Amarapury na zachód słońca. Oprócz wspomnianego rano klasztoru znajduje się tam najdłuższy na świecie most z drzewa teakowego (ponad 1km). Most jak most, ale przejść po nim się trzeba. Podczas spaceru zagaduje do nas starszy mnich. I tak od „skąd jesteście? Jak wam się podoba?” przeszło do pogaduchy na temat demokratycznych zmian w Birmie, walkach buddyjskich mnichów z muzułmanami, zmianach ustrojowych w Polsce, itd. Przegadaliśmy dobre 30 minut, super gość.
Dzień kończymy wynajmując łódkę. Lidzia nie odpuści widoku mostu przy zachodzie słońca. Cena 5.000 MMK za godzinę. Z wyszperanych wcześniej u kogoś na blogu informacji wynika, że warto brać kapitana z numerem 18. I tak też zrobiliśmy. Również polecamy – facet ma to miejsce w małym palcu i skubany potrafił tak się ustawić, że ten niezbyt specjalny most ukazał nam się w zupełnie nowym świetle. Manewrował z każdej strony, zmieniał pozycje, widać że bardzo się starał. Lidkę aż palec od pstrykania bolał :)
Po skończonym kursie dostał mały napiwek, w życiu nie spodziewałbym się takiej reakcji! Roześmiał się szczerze od ucha do ucha i podsumował „ooo dziekuje! Ja szczęśliwy i moja rodzina bardzo szczęśliwa”. Przez cały nasz pobyt w Birmie spotykaliśmy bardzo fajnych ludzi, ale dziś (ostatni dzień) to jakieś apogeum.
Zrobiło się całkowicie ciemno, a jeszcze trzeba wrócić do hotelu. Niby co za problem, ale pamiętajcie że tutaj nie ma oświetlenia na ulicy. Do tego szalony ruch, światła oślepiające z naprzeciwka i… brak lusterka w naszym motorze (zapomniałem wspomnieć na początku, tutaj jakieś 80% motocykli nie ma lusterka – klakson wystarczy). Jak trafiliśmy do hotelu w jednym kawałku? Nie pytajcie, bo nie wiem.