Głównym powodem dla którego przyjechaliśmy do Hsipaw jest… powrót do Mandalay. Wiem, brzmi głupio, ale tak jest. Chcemy wrócić pociągiem, który jest jedynym w swoim rodzaju. Jedzie bardzo BARDZO wolno, wijąc się między wzgórzami i przede wszystkim przejeżdża przez wzniesiony w 1901 roku gigantyczny wiadukt Gokteik. Ale o tym jutro :)
Dziś wypożyczamy motor i zwiedzamy okolice Hsipaw. Właścicielka naszego hotelu pomaga nam zrobić mały plan. Bardzo ucieszył ją fakt, że chcemy pojechać w miejsca, gdzie nie docierają turyści, a żeby dotrzeć trzeba się trochę wysilić. Poleca nam jezioro we wsi Noun Khor Gyi, wokół którego znajduje się kilka złotych pagód. Wioska oddalona jest ok 22 km na południe od Hsipaw. Daje nam również „adres” do swojej znajomej Aye Cho, o którą mamy zapytać na miejscu gdybyśmy zgłodnieli, super :) Jako, że droga górska to bierzemy normalny motor, nie skuter.
Zanim jednak ruszymy podjeżdżamy na dworzec kolejowy zorientować się co i jak z pociągiem (jedzie tylko jeden każdego dnia). Wyjazd o godz 9.40, cena biletu na najwyższą klasę $6, zwykła $3. Biletu nie można kupić dzień wcześniej, ale to akurat nie problem.
No to w drogę! Wyjeżdżamy z Hsipaw, tankujemy motor na „stacji”, czyli u pani pod sklepem. Cena paliwka: 1.000/litr (ok 3.40zł), na normalnej stacji benzynowej ok 930-950 MMK. Do wioski trzeba jechać na wyczucie. Wskazówki jakie mieliśmy to: po 9 milach w prawo, później 5 mil prosto i na skrzyżowaniu trzymać się lepszej drogi (znaków nie ma, tzn. są ale po ichniemu), następnie prosto do jeziora i znów w lewo w wiosce. Najlepsze było to, że prędkościomierz nie działał i pierwsze 9 mil (13km) trzeba było przejechać na oko.
Dojazd zajął nam ok 40 minut, po drodze udało się nawet nie zgubić. Naprawdę widać, że do tych wiosek nie docierają turyści. Miałem wrażenie, że ci ludzie nigdy wcześniej białych nie widzieli. Wytykali nas palcami z otwartymi ustami :) Jeziorko okazało się szczerze mówiąc nieciekawe, ale droga i widoki wynagrodziły to z nawiązką. Dzieci prowadzące bawoły na wypas, wszędzie czerwona niczym krew ziemia, mnisi na motorach, przeładowane ciężarówki na wąskiej drodze, cuda niewidy.
Po 2 godzinach wróciliśmy do hotelu na małą przerwę. Po niej objeżdżamy północną okolicę Hsipaw: klasztor Maha Nanda Kantha z bambusowym Buddą (słaby), Małe Bagan z walącymi się w ruinę pagodami, młyn i pałac Shan (nie wchodziliśmy do środka).
Zakończeniem dnia był zachód słońca na oddalonym 2km od miasta wzgórzu. Na samym szczycie znajdują się 2 klasztory. Widok niesamowity. Rolnicy akurat wypalali trawy na polach, co przełożyło się na genialną mgłę. Żeby nie było za pięknie zachodzące słońce zasłoniła ogromna chmura, co doprowadziło Lidkę do furii… Biedna nie ma szczęścia. Zapomniałem wczoraj napisać, o tym jak dzielnie wstała o 4.30 rano przed wyjazdem z Bagan i sama pojechała na Shwesandaw Paya (25 minut rowerem) na wschód słońca. Niebo było prawie całkowicie zachmurzone i ze wschodu nic nie wyszło. Tak to jest w porze deszczowej w Birmie. Pora sucha to co innego, ponoć piękne zachody i wschody gwarantowane są niemal codziennie.