Kupiliśmy wczoraj u właściciela naszego hotelu bilety na autobus do Bagan. Jeszcze 2 lata temu był to jeden z najbardziej problematycznych odcinków do pokonania dla turystów. Jedyną opcją było wynajęcie prywatnego kierowcy, a cena za taki kurs wynosiła $120-150 do podziału między podróżnych. Dziś kursują regularne autobusy. I to nie żadne „specjalne” dla białych twarzy, ale normalny lokalny transport. Jedyna różnica pewnie w cenie, ale tego nie mogę potwierdzić. My płacimy 11.000 MMK od osoby. Do pokonania 340 km, autobus ma ponoć jechać około 9-10 godzin. W rejonie jeziora Inle zmienia się bardzo dużo. Właściciel Gypsy Inn prowadzi swój biznes od 1995r, sam przyznaje w jakim był szoku, kiedy 3 miesiące temu w miasteczku został uruchomiony pierwszy bankomat! I to prywatnego banku. Do tego dochodzą budowane wszędzie dookoła hotele, place budowy dosłownie co kilka ulic! Praca wre jak w ulu. Wszystko ma być gotowe do użytku na kolejny sezon, czyli na grudzień 2013. Birma się zmienia i wychodzi na to, że znaleźliśmy się w samym środku tychże zmian. Ciekawe, co się tutaj będzie działo za 2 lata?
Z hotelu odbiera nas rano tuk tuk i zawozi na „dworzec autobusowy”. Tak naprawdę była to budka z biletami zaraz przy wjeździe do miasteczka. Autobus podjechał punktualnie o 7.30, w środku pełno. Zaduch z klimy straszny, miejscowi żują betel, którego zapach mi bardzo nie podchodzi (rodzaj używki, składający się z liści pieprzu betelowego, nasion palmy lub orzeszków ziemnych oraz przypraw i mleka wapiennego). Miejsca mamy z przodu. Ruszamy i… zatyka nas! Pomocnik kierowcy (który pełni też funkcję pilota podczas wyprzedzania, przypominam jedziemy po prawej stronie z kierownicą również po prawej) uruchamia DVD z jakimś ichnim karaoke. Nagle cały autobus zaczyna śpiewać. Po prostu folklor, co się dzieje? Najgorsze było to, że z 6 głośników w autobusie działał tylko JEDEN – akurat ten nad nami. Więc muzyka na full, żeby wszyscy słyszeli. Pięknie…
Na szczęście po 2 godzinach Opole dobiegło końca. Zaczęło się oglądanie telenoweli. To było chyba jeszcze gorsze! Uważam, że te produkcje są co najmniej okrutne. Piorą biednym Birmańczykom mózgi, pokazując rodziny rodem z Dynastii, wypasione samochody, komórki i Bóg wie co jeszcze. A ci ludzie wpatrzeni jak w obrazek, oglądają ten chłam z otwartymi buziami. W domu przecież nie każdy jeszcze DVD ma. Przykre, ale prawdziwe.
To wszystko jeszcze pikuś. Charkanie i plucie przez okna to po prostu mordęga. Charka starsza babcia, pluje jej wnuczek, nikt nie widzi w tym nic złego. Ponoć gorsi są tylko Chińczycy. Jechaliśmy dziś po krętej górskiej drodze. Przełożyło się to nie tylko na zagrzane hamulce w autobusie i przymusowe przystanki co kilkadziesiąt minut, ale też na ludzi hurtowo wymiotujących przez okna. To był błąd jechać w dzień, ale inaczej nie dalibyśmy rady (jest też połącznie nocne Inle -> Bagan).
Po zaledwie 7 godzinach siedzenia pod głośnikiem cud, wysiada prawie cały autobus! Można ze spokojem przesiąść się do tyłu, rozłożyć fotel i przez 2 godzinki przespać. Życie znów jest piękne.
Autobus przy wjeździe do Bagan zatrzymuje się na punkcie kontrolnym. Do środka wchodzi pani i z uśmiechem na ustach informuje zagranicznych turystów, że muszą uiścić opłatę $10 od osoby. Wjazdówka ważna przez 7 dni.
Dojeżdżamy do celu, czyli przystanku autobusowego w Nyaung-U. Po wyjściu z autobusu otacza nas standardowe kółko naganiaczy, ryksiarzy i taksówkarzy. Co za ludzie, nie dadzą człowiekowi sekundy pomyśleć gdzie jest i co się dzieje… Olewamy ich wszystkich i idziemy szukać hotelu. Pierwszy z nich jeszcze rok temu oferował pokoje z klimatyzacją za $15. Dziś dwójka kosztuje $28. Warunki bardzo fajne, ale rezygnujemy. Idziemy do kolejnego (New Heaven Hotel) polecanego przez innych podróżników. Po 10 minutach spaceru ukazuje nam się…. plac budowy! Rozbudowują hotel do co najmniej 50-pokojowego kompleksu. Budowlańcy uwijają się jak w ukropie. Kolejny na liście to New Park Hotel (ten sam właściciel). Idziemy, ale na miejscu ogromne rozczarowanie. Tak to już jest z hotelami, które jak tylko dostaną dobrą ocenę w Lonely Planet spoczywają na laurach. $25 za norę niczym w Yangon, ludzie kochani…
Jakiś ryksiarz na wypatrzył i zaczął namawiać na super-ekstra-rewelacyjny hotel za grosze. Prosta piłka – chłopak pewnie dostaje prowizję. W sumie nie mamy nic do stracenia, umawiamy cenę (1.000 MMK), plecaki lądują na bagażniku związane sznurkiem a my odwróceni do siebie plecami ruszamy w drogę. Śmiesznie było – jakiś facet podjechał motorkiem z tyłu i wpychał nas pod górkę :)
Niestety hotel miał być super, a okazał się kolejną nieciekawą norą z pokojami za $18-22. Umowa była taka, że jeśli nam się nie spodoba zawiezie nas do Aung Min Hotel, czyli tego który odwiedziliśmy na samym początku. Polecamy – TV, klimatyzacja, bardzo duża łazienka, śniadanie w cenie. Internet jest dodatkowo płatny, 2.000 MMK za dzień. My wytargowaliśmy 1.000 i tutaj mała wskazówka. Recepcjonista nie poda wam hasła, tylko poprosi o laptopa w celu jego wpisania. Szkoda, że chłopak nie miał pojęcia o komputerach – opcja „pokaż znaki” jest aż nadto prosta w użyciu :)
Dziś już nie chce nam się nic. Idziemy tylko na kolację i po piwko. Pierwszy sklep, drugi, trzeci… nikt nie ma! W końcu znaleźliśmy coś w rodzaju kawiarni. Nie było nikogo, tylko właściciel śpiący przy stoliku nakrytym ceratą. Jak tylko usłyszał obcą mowę to zerwał się na równe nogi. Na pytanie o piwko odpowiedział, że ma. Prosimy o 3 małe puszki, a on na to, że wraca za 2 minuty. Wsiadł na motor i pojechał po towar :) Skasował nas po 1.000 (3.40zł) za puszkę, ale należało mu się bez dwóch zdań!