Po śniadaniu wyruszyliśmy w stronę portu, gdzie czekała na nas łódka, czyli na drugą stronę ulicy. Niebo zachmurzone, nie ma co – będzie lało. Miejscowi pływają w łódkach razem z pakunkami wszelkiego rodzaju, siedząc jedni na drugich. Wczoraj widzieliśmy łodzie z 15-20 osobami. Nas było… czworo. Dla turysty przygotowane jest wygodne krzesełko, kamizelka ratunkowa, parasolka na wypadek deszczu lub piekącego słońca i koc, gdyby było zimno. Dla turysty wszystko musi być lepsze i wygodniejsze. Trochę to smutne, ale prawdziwe.
Ruszamy o godz 7.30. Jest dość chłodno, po raz pierwszy od wejścia na Bromo w Indonezji wyciągamy polary. Jezioro Inle jest drugim największym słodkowodnym zbiornikiem wodnym w Birmie. Ma 22 km długości i 11 km szerokości, położone jest na wysokości 875 m n.p.m. i otoczone górami z każdej strony. Jedną z największych atrakcji są rybacy z plemienia Inth (nazywający siebie "Dziećmi Jeziora"). Znani są z nietypowej techniki wiosłowania. Stojąc na rufie na jednej nodze, drugą podtrzymują wiosło i używają go do manewrowania łodzią. Drugą atrakcją są setki domów na palach, wniesionych dosłownie na wodzie.
Płyniemy ponad godzinę na południową stronę jeziora. Zaczynamy od najdalszego punktu naszej wycieczki, wiosek Kyauk Tain i Thaury Thvo. W jednej z nich (nie pamiętam której) dziś odbywa się market. Warto wiedzieć, że te mają miejsce codziennie w innej miejscowości wokół całego jeziora. Tutaj mała dygresja – myśląc o jeziorze położonym malowniczo między górami wyobrażamy sobie krystalicznie czystą wodę i błogą ciszę. Nic bardziej mylnego. Woda w jeziorze, a zwłaszcza przybrzeżnych kanałach jest po prostu brązowa. Jezioro jest dość płytkie i bardzo muliste. Do tego ciągły ruch łódek sprawia, że woda jest zmącona, a widoczność pod powierzchnią bliska zeru. Podczas naszego rejsu spotkaliśmy około 10 ekip wydobywających muł z dna. Mężczyźni stoją zanurzeni po klatkę piersiową w wodzie i własnymi rękami ładują maź na łódki, następnie wywożą cały ładunek na brzeg.
Dotarliśmy na market. Tak naprawdę nic specjalnego. Można kupić wszystko od chrupek przez warzywa po żywe zwierzęta. Pewna pani zaprasza nas do siebie do domu, chce nam zaprezentować lepienie naczyń z gliny. Nie jest to część szopki dla turystów jakiej doświadczyliśmy później (o tym za chwilę), ale prawdziwy warsztat garncarski w małej szopie. Wprawa, z jaką lepiła małe garnki i wazoniki wprawiła nas w najszczerszy zachwyt. Zwłaszcza, że później Marie, Sam i Lidzia próbowali swoich sił i efekt raczej był mizerny :)
Chmury na niebie zniknęły, zrobiło się upalnie. Wracamy do łodzi i ruszamy powoli na północ. Nie będę opisywać wszystkich miejsc, które zobaczyliśmy bo nie ma to sensu. Większość z nich to zakłady krawieckie, złotnicze czy fabryka tutejszych cygar, w której odgrywana jest szopka dla turystów. Już tłumaczę: podpływamy do złotnika, wszyscy w warsztacie śpią. Kiedy wychodzimy z łodzi zrywają się i biegną z uśmiechem w naszą stronę. Kobieta prowadzi nas do warsztatu, gdzie dwóch zaspanych chłopaczków próbuje udawać ciężką pracę przy produkcji łańcuszków. Pokaz trwa 2 minuty. Później obowiązkowe przejście przez sklep. Nic nie kupujemy. Wychodząc widzimy po prawej stronie jak cały warsztat znów słodko śpi. Przedstawienie skończone :)
Mimo wszystko jezioro nas urzekło, zupełnie inny, surrealistyczny świat. Poza miejscami zrobionymi pod turystów jest tutaj dużo autentyczności. Ludzie żyją w całkowicie odrębnej rzeczywistości. Kiedy sąsiadka chce wpaść do drugiej na plotki nie może się przejść, musi wsiąść do łodzi i wiosłować do domu obok – przecież nie ma chodnika. Pranie robione w wodzie na przydomowym drewnianym pomoście, dzieci mydlące rano swe ciała i wskakujące do wody niczym pod prysznic, pomidory uprawiane na małych wysepkach między domami (warzywa zbierane są z łodzi), itd. Wszystko dzieje się na wodzie i jest z wodą związane. Mam wrażenie, że gdyby przesiedlić te 70.000 ludzi (tyle szacunkowo mieszka wokół i na jeziorze) zajęłoby im dużo czasu przyzwyczajenie się do „normalnego” trybu życia. Ludzie tutaj są bardzo pogodni, kobiety bardziej niż mężczyźni. Ci drudzy początkowo wydają się zasępieni, ale kiedy tylko się do nich uśmiechniesz – odpowiadają tym samym. Najlepsze są jednak dzieciaki, po kilku dniach w tym kraju przekonaliśmy się, że to właśnie one są duszą Birmy.