Wyrzucili nas z autobusu. Kupując bilet zostaliśmy poinformowani, że dojedziemy do miasteczka Nyaungshwe położonego nad samym jeziorem Inle. Było inaczej. O godz 5.00 autobus zatrzymał się na jakimś skrzyżowaniu i nas wszystkich wysadzili. Gawiedź rozespana, nikt nie wie ani gdzie jesteśmy, ani co się dzieje. Po krótkiej rozmowie z kierowcą tuk-tuka dowiadujemy się, że do Nyaungshwe jest jeszcze ok 30 minut jazdy i on z miłą chęcią nas podwiezie za 1.500 MMK / osoba (było nas sześcioro). Stanęło na 1.000, wrzucamy plecaki na pakę i jedziemy (wszyscy!).
Faktycznie droga zajęła jakieś pół godziny. Przy wjeździe do miasteczka turyści muszą zapłacić haracz, po $5 od głowy, bilety ważne na tygodniowy pobyt. Teraz poszukiwanie hotelu. Zaglądamy do pierwszego, ale chłopaki na recepcji śpią jeszcze w najlepsze. Drugą lokalizację wybrali Czesi, miało być na kanałem prowadzącym do jeziora, przewodnik z 2010 roku mówi, że ładnie i tanie. I owszem – ładnie było, ale na pewno nie tanio. W ciągu 3 lat ceny poszły ostro w górę. W przewodniku $6-8 za pokój, w rzeczywistości $70-90 i tylko 2 pokoje wolne!!! Szczęki nam opadły. Czesi poszli szukać dalej sami, a pozostała czwórka (czyli również my) daliśmy się namówić na Gypsy Inn położony praktycznie za rogiem. Pokoje skromne, ale czyste i z łazienką, $15 lub $20. Bierzemy ten tańszy, w cenie jest śniadanie i dostęp do wifi. Znów co prawda wolne, ale jest! Bardzo nas cieszy fakt, że hotelowe wifi stało się już praktycznie normą w Birmie.
Na śniadaniu spotykamy sympatycznego Niemca, który dopiero zaczął swoją 12-miesięczną podróż. Niedługo udaje się do Australii i sam przyznaje, że to błąd jechać tam po krajach azjatyckich. Ceny pewnie go wykończą. Na recepcji spotykamy Marie i Sama. Marie jest Francuzką, która właśnie kończy studia w Bangkoku i wybrała się na krótkie wakacje do rodzinnego kraju swego chłopaka. Zaklepujemy sobie na jutro rejs łódką po jeziorze. Nie chcemy robić standardowej trasy, Lidzia zapytała o 2 wioski położone bardziej na południe od turystycznego szlaku. Jak zwykle kwestia tkwi w cenie. Wycieczka standardowa 15.000 MMK, wycieczka „skrojona na miarę” 25.000. Trochę dużo, więc jeszcze małe negocjacje i ostatecznie staje na 22.000 (ok 65 zł) dzielonych na 4 osoby.
To na jutro, a dziś bierzemy rowery (1.000 /sztuka) i jedziemy pozwiedzać okolicę. Nyuangshwe jest bardzo fajnym, nieinwazyjnym miastem. Ruch o wiele mniejszy niż w Bago czy Yangon, ludzie uśmiechnięci. Turystyczna miejscowość, turystów nie ma bo pora deszczowa, a mimo wszystko nikt cię na nic nie namawia, nie wciska pamiątek, pełna kultura. Bardzo nam się podobało, widać tutaj już obyli się z białymi twarzami.
Wystarczyło wyjechać z miasteczka, żeby docenić jego piękne położenie. Otoczone górami z każdej strony, wszędzie wokół pola ryżowe o intensywnym zielonym kolorze. Słoneczko świeci, ale nie pali, idealny dzień na rowery. Pojechaliśmy do klasztoru Shwe Yan Pyay. Niewielka drewniana budowla na palach z XIX wieku, obecnie funkcjonuje jako szkoła i dom dla chłopców – mnichów nowicjuszy. Charakterystyczny budynek z ogromnymi owalnymi oknami rodem z Hobbitowa. Na terenie klasztoru znajduje się też pagoda, do której można wejść. Tutaj dziesiątki figurek Buddy, zakupionych przez turystów, jako forma ofiary. Znaleźliśmy jedną Polską z 2010 roku. Lidzia zaliczyła sesję zdjęciową z nowicjuszami, obie strony zadowolone :)
Po klasztorze wróciliśmy na małą drzemkę do pokoju, po której pojechaliśmy do sąsiedniej wioski obejrzeć mały kompleks pagód z dużym posągiem Buddy. Towarzyszyła nam ogromna czarna chmura nad głowami, jednak jakimś cudem padało tylko w górach. Dzięki temu pojawiła się cudowna tęcza.
Zwieńczeniem dnia była roześmiana sesja zdjęciowa z kobietami myjącymi włosy nad rzeką. Pozowały jak zawodowe modelki, uśmiechnięte od ucha do ucha. Nie ma co ukrywać – największą frajdę mimo wszystko miała Lidka. Ehhh.. to był bardzo fajny dzień, w końcu Birma jakiej się spodziewaliśmy :)