Przed nami 2 zadania na dziś: po pierwsze odbiór paszportów z wizą do Birmy, po drugie wymiana bathów na dolary. Jako, że to pierwsze możemy załatwić dopiero po 15.30, a do wymiany walut potrzebny jest paszport, to mamy popołudnie na spokojnie.
Pojechaliśmy do Tesco Lotus wypłacić większą gotówkę z bankomatu AOEN. Sprawdzone – na 100% nie pobiera prowizji 150/180 przy transakcji. Bez problemu wyrzucił z siebie wybraną przez nas kwotę. Skoro już tutaj jesteśmy, robimy małe zakupy przed Birmą (kosmetyki, itd). Chcieliśmy kupić moskitierę, ale nic nie było. Same elektroniczne odstraszacze, co może się tam nie bardzo przydać. W wielu miejscach prąd jest tylko w ciągu dnia.
Po zakupach zasłużona kawka. Musimy też policzyć ile gotówki ze sobą zabrać. Trzeba zaopatrzyć się na cały wyjazd i wozić kasę ze sobą. W Birmie w dalszym ciągu bankomaty są ponoć rzadkością. A jeśli się takowy znajdzie, to kurs woła o pomstę do nieba.
Teraz do ambasady. Zjawiliśmy się pół godziny przed otwarciem, pierwsi w kolejce. To była dobra decyzja, żeby przyjechać tak wcześnie. 15 minut później stało za nami grubo ponad 50 osób. Poznajemy Steve’a, bardzo sympatycznego Słowaka. Jego historia jest niesamowita. Urodził się w Kenii, w wieku 7 lat rodzice wrócili na Słowację. On sam wyemigrował do Bristolu w wieku lat nastu. Teraz od 3 lat mieszka w Nowej Zelandii w Hamilton. Następnym razem mamy tam darmowy nocleg. Do Birmy leci na 2 tygodnie, wraz z żoną i 4-letnim synkiem. Może spotkamy się gdzieś na piwko :)
Wczoraj wieczorem zrobiłem mały rekonesans na Kho San Road i tylko w dwóch kantorach mieli świeże, nieskazitelne dolary. Jak powszechnie wiadomo, w Birmie chociażby delikatnie zagnieciony bądź popisany banknot jest zupełnie bezwartościowy. Zwłaszcza, jeśli chodzi o studolarówki. Część bahtów wymieniamy w pobliżu ambasady u jakiejś Chinki, resztę przy naszym hotelu (tutaj facet był tak skrupulatny, że gumką wymazywał jakieś delikatne ślady ołówka z kilku banknotów). Bierzemy ze sobą przede wszystkim dolary, ale i trochę euro jako awaryjny zapas.
Ostatnia kwestia na dziś to transport na lotnisko. Można jechać autobusem miejskim 51, kursuje od 4.30. Nas to jednak nie urządza, samolot o 7.15. Taksówka za droga (ok 400-500 THB). Zamawiamy więc transport busikiem w naszym hotelu na 4.00. Facet chciał 130 THB, udało się wytargować 110 od osoby.
Wszystko załatwione, to był długi i zabiegany dzień. Do tego korki jeszcze gorsze niż wczoraj. Tak naprawdę większość czasu spędziliśmy w autobusach. Mimo wszystko muszę przyznać, że zakochałem się w Bangkoku. Tak to ponoć jest, że albo tego molocha po kilku dniach nienawidzisz, albo kochasz. Mi wydanie opinii zajęło 3 dni. Zdaję sobie sprawę, że przez taki krótki okres można powiedzieć o mieście bardzo mało. Przebywanie tutaj na co dzień to zupełnie inna bajka niż krótki pobyt w trakcie podróży. I szczerze nie wiem, czy mógłbym tutaj zamieszkać. Chyba jednak nie. Wiem, że przeczę sam sobie, ale nie potrafię inaczej wyjaśnić uśmiechu na twarzy kiedy jadę autobusem i obserwuję cały ten zamęt, jaki mnie otacza. Zapchane ulice, luksusowe auta i rozpadające się tuk-tuki, kierowcy jeżdżący jak szaleni, ale z wyczuciem i kulturą (nikt na siebie nie trąbi!). Mieszkańcy którzy biorą swój los w swoje ręce i sprzedają chociażby paski, torebki czy cokolwiek innego turystom. Starsze panie, które siedzą przez cały dzień w pobliżu turystycznych atrakcji i sprzedają zimną wodę za dwukrotnie wyższą cenę. Transport, gdzie z lotniska możesz dojechać za 600 THB taksówką, albo autobusem za darmo, tak czy inaczej stojąc w korkach. Bangkok dla mnie to klimat i ludzie go tworzący. Bangkok to szczury biegające w biały dzień między samochodami na ulicy i sprzątacze na każdym kroku dbający o czystość miasta. Bangkok to odpicowane świątynie kapiące złotem, mnisi na każdym kroku i prostytutki czyhające na klientów kiedy zapadnie zmrok. Dla mnie Bangkok jest jedyny w swoim rodzaju.
Jutro Birma.