Spaliśmy 3 godziny. Zasiedziało nam się w nocy i nawet rozważaliśmy czy w ogóle warto kłaść się spać. Jednak zmęczenie i zdrowy rozsądek wzięły górę.
Busik miał być o 4, przyjechał o 4.15. W środku już kilka osób. Na lotnisko jechaliśmy 40 minut. Kierowca cisnął jak szalony przez puste ulice, 100-110 km/h w terenie zabudowanym. Nieźle.
Na lotnisku zamieszanie straszne. Lecimy z Air Asia, która system odprawy pasażerów ma taki sam jak europejski Ryan Air: każde stanowisko obsługuje każdy lot. Stajemy w kolejce i… wybraliśmy źle. Po 15 minutach nic się nie rusza, wszyscy nerwowo się rozglądają o co chodzi. Na przedzie 5-ciu Chińczyków kłóci się z facetem z Air Asia. Nie mam pojęcia o co chodziło, ale trwało to bardzo długo. Co więcej, kiedy tylko odeszli, kolejka ruszyła błyskawicznie do przodu. Wczoraj podczas pakowania udało nam się wyrzucić z plecaków nieco niepotrzebnych rzeczy, które woziliśmy od Indonezji. Waga przy odprawie pokazała u mnie 17kg, u Lidzi 14kg. Ciągle dużo. Tak to jest kiedy jedzie się do krajów o różnicy temperatur prawie 40 stopni (w NZ pod koniec naszego pobytu było w nocy ok 0, w Sukhothai 3 dni temu 38).
Sprawdzanie paszportów, przejście przez kontrolę bagażu i już w środku. Zastanawia mnie fakt dlaczego w Azji nie trzeba wyciągać laptopa ani aparatu z torby podręcznej podczas kontroli. W Europie takie coś nie przechodzi. Wymogi UE?
Na śniadanie poszliśmy do McDonalda. A co, odrobina fast-food po zdrowym tajskim i malezyjskim jedzeniu przez 5 tygodni nie zaszkodzi :) Jeszcze chwilka i wsiadamy na podkład samolotu. Ludzi nawet sporo, na oko jakieś 70% miejsc zajęte.
Lot trwał ponad godzinę. Przestawiamy zegarki o 30 minut w tył. Do Polski mamy teraz +4.5 h. Na pasie startowym widać 2 wypasione prywatne odrzutowce. Nie tego się spodziewałem. Terminal też odpicowany lepiej niż berlińskie Schonefeld. Kontrola paszportowa szybko i sprawnie, pani wbiła nam pieczątkę na 28-dniowy pobyt. Odbieramy bagaże i idziemy wymienić kasę.
W Birmie wszystko zmienia się szybko, nawet bardzo bardzo szybko. Czytaliśmy mnóstwo blogów z ubiegłych lat. Jeszcze w 2011 roku za 1$ płacono na lotnisku 7-8 kyatów. We wrześniu 2012 państwowy kantor na lotnisku oferował ok 900 kyatów. My wymieniamy część pieniędzy po kursie 1:945! Mało tego – można wymieniać też euro (1:1250) i dolary singapurskie! (1:800). Widocznie rządząca krajem junta przejrzała na oczy i ukrócili cinkciarzom biznes. Ale o tym później. W obiegu powszechne są już banknoty 5000 kyatów, które jeszcze niecałe 2 lata temu były mitem. Tak więc po wymianie PLN-> USD (tak liczy Alior bank przy wypłacie z bankomatu) -> THB -> USD -> MMK wyszło nam, że 1000 kyatów (MMK) wart jest 3.42 zł. Dolar natomiast 3.23zł. Mieszkańcy są cwani i liczą sobie 1$ = 1000 MMK.
Po wyjściu z terminalu wsiadamy w taxi. Tutejsze nie mają liczników, więc cenę trzeba zawsze ustalić przed kursem. Do centrum ok 30 minut jazdy (zostajemy w White House Hotel), cena 10$ (cena w 2011r: 8$ a w 2009: 5$). Pierwszy kraj na naszej trasie, gdzie jeździ się po prawej stronie. Samochody jednak mają kierownicę… też po prawej. Junta wojskowa zarządziła kilka lat temu zmianę ruchu, żeby odciąć się od czasów kolonialnych. Samochody jednak nadal sprowadzane były z Japonii, gdzie jeździ się lewą stroną. Zmotoryzowani jeżdżą jeszcze gorzej niż w Indonezji. Nieustanny ryk klaksonów, zajeżdżają sobie drogę, nikt nie ustępuje drugiemu, hamulce parzą ich chyba w stopy więc nie używają, piesi przechodzą ulicę na 2 razy, totalna miazga. Na chodnikach wszędzie śmieci i stare opony, syf straszny.
Dojeżdżamy do hotelu. Miły Pan na recepcji wręcza nam klucze, kasuje 22$ (!!!) i zaprowadza do pokoju. Po drodze rozmawiamy o tym, jak to w końcu jest z dolarami w Birmie. On sam przyznaje, że jeszcze 3 lata temu za posiadanie chociażby 1$ szło się na 4 lata za kratki! Dziś już tak rzekomo nie jest. Nawet Euro jest powszechnie znane, gdzie jeszcze kilka lat temu nikt nawet nie chciał o nim słyszeć – ludzie po prostu nie wiedzieli jak wyglądają te banknoty, dlatego się ich bali.
Nasz pokój wygląda jak cela w szpitalu psychiatrycznym. Białe kafelki, waląca po oczach jarzeniówka, brak okna. Do tego straszny zaduch i wilgoć. Jedynym plusem jest śniadanie na dachu budynku i Internet miedzy godz 5-24 wliczony w cenę. Łazienka wspólna. Najlepsze jest to, że to jeden z tańszych hoteli jakie znaleźliśmy w Yangon. W Bangkoku masz za tę samą cenę wypasiony pokój z klimą. Tutaj ceny budżetowych hoteli oscylują na chwilę obecną między $30-50. Pół roku temu ten sam pokój w White House Hotel kosztował $12. Wyraźnie widać, że wszyscy testują ile z turysty da się wyciągnąć. Aż strach pomyśleć, co będzie za rok. Idziemy na górę (6.piętro, windy brak) na śniadanie. Po posiłku rozpoczynamy dwutygodniową profilaktykę antymalaryczną – bierzemy pierwszą tabletkę Malarone. Następnie na dach obejrzeć miasto z góry. Tutaj dostajemy obuchem przez łeb: góry śmieci jak okiem sięgnąć, rozpadające się budynki, w oddali ogromna złota pagoda. W życiu bym się nie spodziewał, że po ponad 2 miesiącach spędzonych w Azji (gdzie nie dziwi cię już karaluch w pokoju albo szczur na ulicy) coś będzie w stanie mnie po prostu znokautować. Idziemy się przespać. Jesteśmy totalnie bez mapy. Co my tutaj robimy?
Po 2 godzinach snu ruszyliśmy w miasto. Nawet ciekawa post-kolonialna architektura, ale stan budynków okropny. Kontynuacja szoku trwa dalej. Ludzi mnóstwo, wszyscy się pchają i wrzeszczą. Co chwila ktoś cię zaczepia i chce albo wymienić dolary albo oprowadzić po mieście. Zaczynam się wkurzać. Jeden gość był tak nachalny, że po prostu łaził za nami dobre 20 minut. Po twarzy widać że albo Hindus albo imigrant z Bangladeszu, na pewno nie Birmańczyk. Błyskawicznie postanawiamy, że trzeba jak najszybciej uciekać z Yangon. W końcu to ponad 5-milionowe miasto. Syf i harmider (w którym nie ma absolutnie nic pozytywnego) jest bardzo odpychający. Chcemy do czegoś mniejszego. Padło na Bago. Na dworcu na szczęście są tablice z rozkładem jazdy po angielsku. Wszystko wiemy – jutro rano jedzie pociąg za 2$ (zwykła klasa) albo 4$ (klasa wyższa).
Po wyjściu z dworca znów napotykamy tego wstrętnego typa. Wymijamy go szerokim łukiem, kierując się w stronę marketu Bogyoke. Legendarne wręcz miejsce, to właśnie tutaj turyści wymieniali jeszcze kilka lat temu dolary na kyaty u mniej lub bardziej podejrzanych cinkciarzy. Pan w hotelu dał nam mapkę okolicy z zaznaczonymi autobusami. Dobrze, że cyfry są przetłumaczone na arabskie, bo inaczej za nic byśmy nie odgadli który to właściwy. Przystanki są oznaczone, jednak niezbyt wyraźnie i trzeba być czujnym, nie ma rozkładu jazdy. Trzeba obserwować miejscowych i czekać razem z nimi. Oprócz nas widzieliśmy troje białych turystów przez cały dzień. Nie ma nikogo więcej. Hotele puste. Widać pora deszczowa skutecznie wszystkich odstrasza, choć w kolejce po birmańską wizę stały tłumy. Gdzie oni wszyscy są?
Przyjechał autobus. Nie zdążył się zatrzymać, a ludzie niczym husaria taranują wejście. Boże, co za dzikusy. Do pierwszego nie udało nam się wejść. Chcieliśmy wziąć taksówkę, ale facet jak tylko zobaczył białych wyskoczył z ceną z kosmosu. Usłyszała to przechodząca obok mniszka i zaczęła go łajać od najgorszych. Tzn tak wywnioskowałem, bo facet spuścił głowę i nic nie powiedział. Nadjechał kolejny autobus, kazała nam w ten wsiąść i mówi, że bilet 100 kyatów od osoby (34 grosze). Dobrze wiedzieć. W autobusie ścisk gorszy niż rano w londyńskim metrze. Klimy brak, zupełnie jak sardynki w puszce.
Dojeżdżamy pod dumę Yangon, majestatyczną Shwedagon Pagoda. Miejscowi wejście za darmochę, turyści płacą $5 lub 5.000 MMK. Zaraz po wejściu podłącza się do nas Hinduski typ i zaczyna zagadywać. Proceder znany z Jakarty – tacy przewodnicy na siłę dołączają się bez zapytania do turystów, gadka-szmatka i po zwiedzeniu danej atrakcji kasują jak za zboże. Grzecznie informujemy go, że nie szukamy przewodnika i damy sobie radę sami. Spojrzał z żyletkami w oczach, ale odszedł.
Trochę o pagodzie: duma państwowa porównywalna do Statuy Wolności w Nowym Yorku czy Wieży Eiffel’a w Paryżu, każdy Birmańczyk ma obowiązek jej odwiedzenia przynajmniej raz w życiu. Położona na wzgórzu wyraźnie dominuje nad miastem. Sama stupa ma 98m wysokości i według legend liczy ponad 2500 lat. Układ wewnętrzny symbolizuje schemat Układu Słonecznego. Mnóstwo posągów Buddy, dzwonów, mniejszych kapliczek, a wszystko skąpane w złocie. Można tutaj spędzić śmiało kilka godzin. Zwłaszcza, że wieczorem całość jest podświetlana, co przy zachodzie słońca na bezchmurnym niebie daje powalający efekt.
Niestety nie mieliśmy szczęścia - zaczęło lać, więc kończymy zwiedzanie. W taksówkę i na kolację. Tym razem cena do zaakceptowania (2.000 MMK). Jedziemy jakimś małym autkiem, nówka sztuka. Kierownica już z lewej strony, na oko samochód ma może ze 2 lata MAX. Birma się zmienia, Birma się cywilizuje. Jest już ciemno, a na ulicy nie ma oświetlenia, jedynie blask ze sklepów i reflektorów samochodowych. Co nas zaskoczyło, że absolutnie wszędzie sprzedawane są telefony komórkowe. Wszyscy chodzą z iPhone 5 czy Galaxy III, elektroniki typu komputery czy odtwarzacze DVD na półkach sklepowych od groma, Coca-Cola dostępna wszędzie, kafejki internetowe, nawet bankomaty widać co jakiś czas! Coś mi się wydaje, że się spóźniliśmy. Do Birmy trzeba było przyjechać 2-3 lata wcześniej… Więcej autentyzmu widzieliśmy rok temu na Kubie, już i tak co prawda zmienionej, ale jeszcze dzikiej. Tam wystarczyło ruszyć tyłek z hotelu, żeby zobaczyć jak naprawdę wygląda życie. Tutaj mam wrażenie, że będzie trzeba zapuścić się daleko poza szlak turystyczny, żeby doświadczyć prawdziwej Birmy sprzed 5 lat. Tak właściwie ciężko wysnuwać wnioski po pierwszym dniu, ale póki co tak to wygląda. Kapitalizm pcha się tylnymi drzwiami, przez pirackie DVD, komputery z Chin, samochody z Japonii i dostępne na każdym kroku telefony komórkowe. Do tego ceny hoteli z kosmosu zupełnie nieadekwatne do ich stanu.
A może to tylko Yangon, które jest tak bardzo odpychającym miastem? Czas pokaże.