Pobudka skoro świt, czyli o 6. Wyszliśmy z hotelu, jacyś kolesie siedzieli na dole i sączyli browary. Teraz pytanie: czy to jeszcze po wczorajszej imprezie czy już drinkują od rana? Idziemy na przystanek. Okazuje się, że do ambasady Birmy można bardzo łatwo dojechać autobusem linii 15. Jako, że poniedziałkowy poranek to korki na ulicy nieco większe niż wczoraj. Chociaż, jeśli mogę być szczery, spodziewałem się większego ścisku. Mam wrażenie, że o tej samej porze w centrum Londynu jest jeszcze ciaśniej. System zakupu biletu taki sam jak we wcześniejszych krajach, bileter zbiera należność po wejściu do autobusu. W tym wypadku 6.5 THB / osoba za przejazd na całej linii. Jak się później okazało, czasami przejazdy są darmowe, ponieważ biletera akurat nie ma :) Tak zdarzyło nam się dwa razy.
Jedziemy przez centrum finansowe. Ogromne wieżowce, ludzie śpieszący do pracy w koszulach i garsonkach, dzieciaki w mundurkach do szkoły, a do tego wszyscy z uśmiechem na ustach. To jest niesamowite jacy tutaj mieszkają uczynni i ciągle uśmiechnięci ludzie. Na marketach dostajesz gratisowe torby owoców, pani dorzuca Ci o 2 naleśniki więcej kiedy kupujesz ich kilka, ustępują sobie miejsca w autobusach, zawsze uśmiech na twarzy! Nigdy bym nie powiedział, że „komercyjna” Tajlandia tak nam się spodoba. Do tego jeszcze uroda tutejszych kobiet. Oboje z Li stwierdziliśmy, że Tajki są po prostu ładne. Zgrabne figury, śliczne buzie i te uśmiechy. Z Tajami już trochę gorzej ;) Wszystko to w połączeniu z chaosem i ruchem na ulicy sprawia, że Bangkok zaczyna nam się coraz bardziej podobać. Miasto-moloch z barwnym charakterem, co prawda brudne, ale nie obrzydliwe i tak przytłaczające jak Jakarta.
Dojeżdżamy na miejsce. Jeszcze 10 minut piechotą i stajemy w kolejce. Ambasadę otwierają dopiero o 9. Warto być pół godziny wcześniej, ponieważ kolejka po otwarciu liczy często ponad 100 osób. Dzięki podpowiedzi pary Kanadyjczyków poszedłem kupić do punktu ksero za rogiem formularze wizowe. 5 THB za sztukę (w ambasadzie bezpłatnie). Jedna kolejka mniej. Ambasada o niebo ładniejsza niż ta w Kuala Lumpur. Z zewnątrz ładny biały budynek, w środku schludnie i czysto (w KL mieli po prostu rozstawione namioty na zewnątrz, pisałem o tym wcześniej). Do wyboru są 3 rodzaje wiz turystycznych: wydawane tego samego dnia (1200 THB), wydawane dzień później (1000 THB) i wydawane po 2-3 dniach roboczych (800 THB). Wybieramy tę ostatnią opcję – lot dopiero za tydzień, a w międzyczasie będziemy mogli pojechać sobie na północ Tajlandii. Mówimy pani w okienku, że paszporty odbierzemy dopiero za 7 dni, nie ma żadnego problemu. W ten sposób dzięki kupionym wcześniej formularzom i ustawieniu się bardzo wcześnie pod ambasadą, załatwiliśmy wszystko w 40 minut. Bułka z masłem.
Poszło tak szybko, że postanowiłem znaleźć gdzieś fryzjera. I owszem, salony prawie na każdym rogu, ale ceny zdecydowanie nie azjatyckie! 200-300 THB za proste obcięcie. Dla porównania są to 2 wypasione posiłki dla dwóch osób. Szybko zdecydowałem, że jeszcze trochę zarosnę :)
Cofnęliśmy się do hotelu (tym razem autobus 15 był za darmo) na śniadanie. Skwar z nieba przeokropny, nic nam się nie chce. Zostajemy w knajpce korzystając z uroków klimatyzacji, sącząć zimne piwko i czytając książki.
Popołudniu nadszedł czas, żeby się ruszyć. Najpierw jednak robimy sobie w hotelu rezerwacje na przyszłą niedzielę i poniedziałek. Idziemy na autobus nr 3, która ma nas zawieźć na północy dworzec autobusowy Mo Chit. Trochę się zamotałem z przystankami, ale Li na szczęście była czujna i znalazła ten właściwy. Nadjechał autobus. Kierowca potwierdza, że jedzie na Mo Chit, wszystko gra. Tylko, że… po 5 minutach wszyscy wychodzą, a kierowca kończy pętle. Jakiś facet woła do nas, że „bus finisz” i pokazuje na drzwi. Patrzymy na kierowcę – pokazuje, że mamy zostać. Zmienił pas i zaczyna pętle od nowa. I znów jaka uprzejmość, mógł przecież nam powiedzieć wcześniej, że on kończy bieg i mamy iść na inny przystanek. Tajlandia znów punktuje :)
Tak czy inaczej po godzinie dojeżdżamy. Okazuje się, że trzeba jeszcze przejść przez targowisko, żeby dostać się do wnętrza terminalu. Znajdujemy właściwą kasę biletową. Chcemy koniecznie państwowy autobus, za prywatnych przewoźników-kombinatorów już dziękujemy. Pani w kasie chciała nam sprzedać VIP na 20.00 za 800 THB od osoby, ale poprosiliśmy drugą klasę na 19.50 za… 430 THB. Do Chiang Mai jadą dokładnie tyle samo, oba klimatyzowane. Różnica tylko taka, że VIP ma 40 miejsc a druga klasa 55, więc trochę mniej miejsca w fotelu. Bilety kupione, trzeba coś zjeść.
W międzyczasie dostałem maila od faceta z hoteliku w Chang Mai z zapytaniem, na jaki dworzec przyjedziemy (są 3), żeby mógł nas rano odebrać. Na bilecie nic nie ma. Li poszła się zapytać do kasy i to była misja niewykonalna. Nikt z obsługi nie mówił po angielsku (w Bangkoku na ogromnym dworcu autobusowym!), Li próbowała na migi wytłumaczyć o co chodzi – nic z tego. W końcu znalazł się ktoś, kto napisał jej nazwę po… tajsku :) Uśmialiśmy się co nie miara.
Godzina odjazdu nadeszła, wsiadamy do autobusu. Duży, czysty z pachnącą klimatyzacją i TV. To rozumiem, a nie zapach ścieków i grzyba u prywatnego przewoźnika. Z turystów tylko nas dwoje. Jedyną wadą było niedziałające światło nad głową, ale sobie jakoś z tym poradziłem – załączam fotkę. Do Chiang Mai trochę ponad 700km, 10h jazdy.
PS. bohaterem nocnego przejazdu jest nowy album włoskiego Nosound „Afterthoughs”. Progresywne granie z najwyższej półki, polecam po dwakroć. Jazda autobusem nocą nabrała zupełnie innego wymiaru. Klimat, klimat i jeszcze raz klimat!