Dojechaliśmy o 5 rano. Już z autobusu było widać, że Bangkok to ogromny moloch. Plątanina dróg i autostrad z ogromnymi wieżowcami w tle, prawie 7 milionów mieszkańców. Ruch i harmider od samego rana. Po wyjściu z autobusu standardowa napaść przez gromadkę taksówkarzy. Wymijamy ich bokiem, rzut okiem na mapę i już wiemy, że na najsłynniejszą backpackerską ulicę na świecie (Khao San Road) mamy dosłownie rzut beretem. Skorupy na plecy i ruszamy.
Naszym oczom ukazała się sodoma i gomora. Pijani kolesie z paniami do towarzystwa szwędają się tam i z powrotem, przy stolikach w kilku knajpkach siedzą niedobitki po sobotniej nocy i sączą browary, Tajowie grają w piłkę na ulicy, a wszystko to odbywa się przy stertach śmieci na ulicy poukładanych w worki i kartony na chodniku. Pod posterunkiem policji jacyś Amerykanie siedzą na krawężniku, drą się wniebogłosy i w najlepsze ładują w siebie procenty. Będzie ciekawie. Nie mamy hotelu, więc zaglądamy w 3-4 miejsca. Albo drogo, albo kijowe warunki. Koniec końców trafiamy do Nat Guest House, gdzie na drugim piętrze znajdujemy gniazdko dla nas: wifi, łazienka z ciepłą wodą, klima, duże łóżko, tv - full wypas. Miało być za 600 THB, ale że negocjowanie jakoś tak dobrze nam idzie to stanęło na 500 THB za dobę. Padnięci bierzemy szybki prysznic i kładziemy się jeszcze na chwilkę.
Pospaliśmy do 11.30. W sumie ze zwiedzaniem Bangkoku jakoś nam się nie spieszy, będziemy tutaj jeszcze przynajmniej 2 razy, więc można wszystko sensownie rozłożyć w czasie. Mimo wszystko ruszamy coś zjeść i na mały spacer. W dzień Khao San wgląda zupełnie inaczej. Posprzątane, kilka stoisk z pamiątkami, koszulkami i jedzeniem. Żar z nieba piekielny (38 stopni…), więc i turystów zbytnio nie ma. Kierujemy się w stronę Grand Palace. Przechodzimy przez ulicę Phra Chan, gdzie sklepikarze w niedzielę sprzedają wszystko co się da – głównie amulety i figurki, ale i monety, drewniane ozdoby, stare znaczki, rzeźby wszelkiej maści i rozmaru, itd. Bardzo fajny pchli targ jeśli ktoś gustuje w takich klimatach.
Mijamy uniwersytet i muzeum narodowe. Jest tak strasznie gorąco, że po 40 minutach spaceru odechciewa nam się zwiedzania. Nie ma się co poddawać, więc idziemy dalej. Trafiamy pod Grand Palace. Tutaj co 5 osoba na ulicy zwraca nam uwagę, że mamy krótkie spodnie i do świątyni wejść nie możemy. Za to można u nich wypożyczyć odpowiedni strój (oczywiście za symboliczną opłatą). Śmieszne to wszystko, zwłaszcza że z głośników przy bramie wejściowej co chwila powtarzane są komunikaty w różnych językach informujące o tym, że strój można otrzymać za darmo przy kupnie biletu. Ja na szczęście mam ze sobą przedłużenie spodenek (odpinane nogawki to jest to), więc wszystko jasne. Ludzi tłumy, prawie sami Azjaci. Przy kasie biletowej mała konsternacja: bilety po 500 THB od osoby. Jak na tajskie warunki – drogo. Ostro poszło w górę, bo nasz przewodnik sprzed kilku lat mówi o 200 THB. Ostatecznie odpuszczamy. Jest prawie 15:00, więc i tak nie będziemy mogli zobaczyć świątyni Wat Phra Kaew (zaraz zamykają) z 75-kilogramowym posągiem Buddy ze szczerego złota. W sumie to nawet nic się nie stało :)
Dalej kierujemy się na południe, zaliczając po raz kolejny stanowisko z zimnymi napojami. Przechodzimy obok Departamentu Obrony, miniaturowego ogrodu botanicznego (w porównaniu z tym z Sydney – katastrofa). Następnie świątynia Wat Pho. Dziś akurat jest jakaś buddyjska uroczystość, masa ludzi pod świątynią. Zaczepia nas kierowca tuk tuka i próbuje namówić na przejażdżkę. Z początku odpuszczamy, ale facet gra w otwarte karty i mówi, że jeśli pojedziemy z nim do 3 sklepów (jubiler + krawiec) żeby tylko zajrzeć na 2-3 minuty, on dostanie prowizję. Proceder bardzo dobrze znany z londyńskich ulic po zmierzchu. Później zawiózłby nas do 2 świątyń i na Złotą Górę. Za wszystko chce 30 THB. Nawet nam pasuje, bo chodzić nie mamy już ani siły ani ochoty.
Najpierw pierwsza świątynia (nie pamiętam nazwy) gdzie pod dzwonem na wzniesieniu ponoć często medytują mnisi. Guzik – mnicha nie było. Później 2 sklepy jubilerskie (w jednym nawet oprowadzono nas po pracowni, podziwiam tych ludzi za ich zręczność) i krawiec. Tuk tuk za tuk tukiem przyjeżdża z turystami. Czy zarówno sprzedawcy jak i kierowcy są aż tak naiwni, że każdy turysta coś kupi? Ale skoro tak robią, to widocznie system działa. Nam akcja zajęła 15 minut i jedziemy dalej. Przejeżdżamy obok prywatnej siedziby króla. Wszędzie pełno mundurowych z bronią na straży.
Dojeżdżamy do kolejnej świątyni. Tym razem trafiliśmy, akurat mnisi zbierają się na medytację. Lidka niczym przyczajony tygrys wali serią z aparatu. Na następną wyprawę kupię jej lustrzankę analogową na kliszę :) Co ciekawe, przy wejściu stoi budka z biletami dla turystów (20 THB), ale jakoś nikt się nie kwapi żeby za nami (ani nikim innym) ganiać. Chcą to zapłacą, nie to nie.
Punktem kulminacyjnym na dziś jest Złota Góra. Na jej szczycie znajduje się świątynia Wat Saket. Na górze ogromna pozłacana stupa. Pozłacana – chyba zbyt dużo powiedziane – pomalowana na kolor złoty, co moim zdaniem daje badziewny efekt kiedy obejrzy się ją z bliska. Ze szczytu widać bardzo ładnie Bangkok. Dominują wieżowce i świątynie, architektura trochę bez ładu i składu, wszystko ze sobą wymieszane. Ucinamy sobie pogawędkę z młodym mnichem. Okazało się, że klika lat temu mieszkał w Londynie na Wood Green, nawet jadaliśmy razem legendarne swego czasu fish & chips w Dionizos na Totenham Court Road. Szkoda, że knajpki już nie ma…
Miał być mały spacer po mieście, a zrobiło się prawie ciemno. Mijamy Pomnik Demokracji i piechotą powoli udajemy się na Khao San. Tutaj impreza w pełni. Głośna muzyka z każdej strony, stoiska z jedzeniem, gwar i harmider. Mimo wszystko widok bardzo pozytywny, o niebo lepszy niż to, co zastaliśmy wcześniej nad ranem. Na dziś wystarczy. Jutro wyprawa po wizę do ambasady Birmy, więc znów pobudka skoro świt.