Kolejny poranek, kolejne przepyszne śniadanie. Wspólnie doszliśmy do wniosku, że Ling Sabai można odwiedzić dla samego choćby jedzenia. Tylko raz wybraliśmy się na kolację gdzie indziej – nie ma sensu. Pani w kuchni serwuje wszystko a nawet jak nie ma czegoś w karcie, to i tak to wyczaruje. Były pikantne zupy na bazie mleczka kokosowego (tom kha) oraz słynna tom yam, powalające tajskie burgery, ryż i zupy curry ostre jak brzytwa (jedynie Andrzej miał kubki smakowe ze stali bo przerabiał najpikantniejsze dania bez mrugnięcia okiem), owocowe soczki oraz coś o wdzięcznej nazwie Noname (czyli „Bez nazwy”) i zabawnym kształcie. Zajadaliśmy się aż do bólu brzucha. Zdecydowanie najlepsza kuchnia z jaką mieliśmy do czynienia od marca!
Po dniu spędzonym na plaży i w wodzie z rurką przyszedł czas żeby ruszyć tyłki i zwiedzić wyspę. Wypożyczamy skutery (cena wyjściowa 200 THB, końcowa po małej negocjacji 180 THB) na cały dzień i w drogę. Z nieba żar niesamowity, niby pora deszczowa, a od 3 dni nie spadała ani kropla deszczu. Nawet w nocy temperatura w okolicach 30 stopni. Kupujemy po 2 butelki paliwa – paliwo jak w całej Azji sprzedawane jest na każdym kroku w butelkach po wódce, cena 40 THB za 0.7l (na stacji benzynowej litr kosztuje ok 34-38 THB).
Postanowiliśmy objechać połowę wyspy (północno-zachodnią część). Pierwszy przystanek zrobiliśmy w buddyjskiej świątyni Wat Samaikongka. Co mnie zaskoczyło to zgraja przyjaznych psów, która mieszka z mnichami. Tak samo było w Krabi. Sam budynek świątyni niezbyt duży, ale bardzo kolorowy, z tyłu znajdował się też cmentarz. Do środka nie weszliśmy, akurat było zamknięte. Nic nie szkodzi, trochę fotek z zewnątrz powinno wystarczyć. Kolejnym przystankiem (i głównym celem wyprawy) jest największy na wyspie wodospad Phaeng. Wstęp za friko, przy wejściu spał właściciel słonia, na którym można się przejechać. Godzina za 700 THB / osoba, 30 minut za 500. Póki co słonia odpuszczamy. Droga do wodospadu prowadzi przez ścieżkę w dżungli. Łatwo i przyjemnie. Po drodze Andrzej słusznie zauważa, że koryto rzeki jest całkowicie suche… a to znaczy.. no właśnie: z wodospadu nici! Jest pora deszczowa a wodospadu nie ma! Jedyne co zobaczyliśmy to ścianę skalną. Co więcej, spotykamy turystkę z Litwy, która objeżdża wyspę rowerem i przy każdym wodospadzie na wyspie powtarza się ta sama historia. Niezła jazda.
Skoro już tutaj jesteśmy to zaliczamy też pobliski punkt widokowy Dome Sila. Tym razem jakieś 15 minut wspinaczki pod górę. Upał ponad 30 stopni zamienia przyjemny spacer w wyciskające z nas siódme poty ćwiczenie. Warto było. Widok z góry rewelacyjny, cisza przerywana śpiewem ptaków, tylko zimnego piwka na ochłodę zabrakło. Cała nasza czwórka tak się napaliła na jakiś zimny napój, że w podskokach schodziliśmy na dół do sklepu :)
Po małej przerwie (i sfotografowaniu 30 cm jaszczurki w umywalce w męskiej toalecie) ruszamy na północ w kierunku Baan Chaloklum. Po drodze ciekawa chińska świątynia (znów z psami w środku!). Dalej zatrzymujemy się na fotkę z małym stadem słoni odpoczywających po trekkingu z turystami. Chcieliśmy wjechać na punkt widokowy, ale kiepska szutrowa droga nas pokonała. Skuter to jednak nie cross, a jakoś nikt z nas nie chce ponosić kosztów naprawy plastikowych części obudowy. Znaleźliśmy inną miejscówkę na zdjęcia :)
Do hotelu wracamy przed 18, oddajemy skutery. Pora na kolację! Wstyd się przyznać, ale chyba każdy z nas po drodze już myślał co zamówi u naszych gospodarzy. Smak tych domowych potraw po prostu nokautuje bezlitośnie na łopatki. Na samą myśl robię się głodny.
Przed wieczorną karcianą nasiadówką wybieramy się z Li na masaż. Naczytaliśmy się, że tradycyjny tajski masaż wcale nie musi być przyjemny. Technika jest bardzo siłowa, polega na uciskaniu i dość mocnym uderzaniu pleców, karku i nóg. Z boku naprawdę wygląda to jakby ktoś się na Tobą znęcał. Nic bardziej mylnego. Masaż był bardzo przyjemny, miejscami faktycznie odrobinę bolesny, ale trzeba przyznać, że działał bezbłędnie. Do tego widok zachodzącego słońca na plaży… Dawno nie czułem się tak lekko. Cena super, 250 THB od osoby za godzinę. Bez problemu można się dogadać i zapłacić tyle samo za 30-minutowy masaż dwóch osób. Niestety pominięto u nas pewne części ciała, które bardzo dobrze zostały wymasowane Marzenie kilka dni wcześniej ;)
Na zakończenie dnia zimne piwko i karty. Znalazłem swoje ulubione – polecam Singha, bardzo smaczne o wyraźnym rześkim smaku. Z drugiej strony po tak pozytywnym, intensywnym dniu w ponad 30 stopniach każde zimne piwko będzie smakować niczym nektar!