Pogoda z rana była co najmniej średnia. Duszno, ale najważniejsze, że nie pada. Przed 8.30 podjechało po nas coś w stylu przerobionej ciężarówki. Paka przerobiona na miejsce z ławeczkami, nie ma okien bo i po co, wszystko odsłonięte, będzie niezła jazda. Po drodze kierowca odebrał jeszcze kilka osób z innych hoteli i zawiózł nas wszystkich na zbiórkę w Ao Nang. W porównaniu do Krabi to miasteczko składa się wyłącznie z biur podróży, sklepów z pamiątkami i restauracji, w których ceny za posiłek są dwukrotnie wyższe. Tutaj dzielenie wszystkich na grupy, w zależności od obranego na dziś kierunku. My płyniemy na wyspę Hong Island, więc srebrna naklejka. Na niej wielka litera K jak kajak. Co się okazuje, na kajaki jesteśmy chętni tylko my z 20-osobowej grupy. Nawet lepiej.
Już po wyruszeniu powalają nas widoki. Wszędzie wokół jak okiem sięgnąć z wody wystają mniejsze bądź większe skały. Każda z nich stanowi osobną wyspę. My dziś zaliczamy cztery: Hong, Lading, Pakbia i Rai. Miała być jeszcze Daeng, ale fale są zbyt wysokie i nie możemy płynąć. Na Hong docieramy po 30 minutach. Piękna piaszczysta plaża, woda o szmaragdowym odcieniu, i wystające z niej pojedyncze wapienne skały. Wszystko rodem z hollywoodzkiego filmu. Wszyscy ruszają na plaże, a my w kajaki i opływamy wyspę. Już za rogiem opad kopary – linia brzegowa kończy się ogromnymi jaskiniami wyrzeźbionymi przez uderzające przez setki lat fale. Wewnątrz gniazda ptaków. Ściana skalna nachylona jest do wody pod kątek 90 stopni, nie da się tego opisać.
Z drugiej strony wyspy kolejna plaża i cieśnina, przez którą wpływamy do środka. Wewnątrz znajduje się laguna, od której wyspa wzięła swoją nazwę. Hong po tajsku oznacza schronienie, bezpieczny pokój. To właśnie w tej zatoce wewnątrz wyspy chronią się rybacy podczas sztormu i złej pogody.
Po 1.5h wracamy na plażę. Li zostaje na brzegu z aparatem w ręku, a ja zaglądam z rurką i maską pod wodę. Ogromne rozczarowanie. Jest odpływ i widoczność nie przekracza 1 metra. Nic nie widać, zresztą pod wodą oprócz białego piasku, skał i skromnej ilości ryb, nic więcej nie ma. Codzienne wycieczki z turystami zrobiły swoje… Pozostałe wyspy, które odwiedziliśmy były mniejsze, ale równie efektowne. Pogoda się poprawiła, słońce wyjrzało zza chmur i kolor wody zmienił się na jeszcze piękniejszy.
Po godzinie 16.00 wróciliśmy do hotelu. Facet na recepcji informuje nas, że ma dla nas bilety na Ko Pha Ngan za 500 THB od osoby (zamiast wczorajszych 600). Po 2 minutowej rozmowie cena spada do 450 i rezerwujemy :)
Kolację zaliczamy na nocnym markecie. Ja skusiłem się na świeżą, prawie kilogramową rybkę prosto z grilla. Li zamawia Pad Thai – słodkawe noodle z mięsem,krewetkami, pędami bambusa, chili i warzywami. Organizacja tego miejsca wzbudza nasz podziw. Niby każde stoisko obsługują inne osoby, wszyscy jedzą przy wspólnych stolikach, napoje sprzedaje jeszcze ktoś inny, a rachunek na koniec i należność kasuje osoba, którą widzisz po raz pierwszy . Grunt, że system działa.
Wieczorem jeszcze raz próba wypłacenia gotówki z bankomatu. Wczoraj zapomnieliśmy, że na kartach ustawiane są limity… Amatorka. Dlatego nie dało się wyciągnąć jednorazowo 20.000. Limit zwiększony, prowizja 180 THB znów pobrana, ale transakcja przeszła. Co dziwne – z brytyjskiego konta (Visa) nie chce nam wypłacić ani pensa.
Ps. Fotki wrzuce jutro, prosze o cierpliwosc :)