Decyzja o wyjeździe do Tajlandii w samo południe była strzałem w dziesiątkę. Mogliśmy się wyspać i poszukać lotu powrotnego. Na horyzoncie pojawił się lot do Rzymu z przesiadką na Sri Lance w dość dobrej cenie. Jeszcze nie kupiliśmy, ale coś tam w zanadrzu jest. Lidzia poszukała noclegu w Krabi, a ja zaliczyłem wypad do bankomatu i kantor, żeby nie jechać bez tajskich bahtów w kieszeni. 10 bahtów = ok 1.10 zł. Ceny w Tajlandii bardzo łatwo przelicza się na naszą rodzimą walutę po prostu skreślając ostatnią cyfrę.
Punktualnie o 12.00 pod hotel podjechał busik na tajskich numerach. W środku jeszcze tylko 2 osoby, siedzenia duże i wygodne, zupełnie inny komfort jazdy niż ostatnio do Kuala Besut gdzie fruwaliśmy pod sufit na każdej dziurze w drodze. W sumie do pokonania mamy dziś 500km. Ma to trwać ok 8h. Jak się później okazało czas dotarcia był mocno niedoszacowany.
Na granicy było przez chwilę ciekawie. Li przeszła odprawę bez problemu, ja natomiast zostałem cofnięty. W moim paszporcie nie było pieczątki z wizą wjazdową do Malezji! Kurde, coś mi nie pasuje… przecież wiza jest tam na 100%, nie ma innej opcji. Urzędniczka mówi, że musi to sprawdzić. Ja na to, żeby mi podała paszport. Wertuję strony i faktycznie jakoś tych pieczątek mało. Okazało się, że jakiś geniusz w tajskim konsulacie zszył spinaczem 3 kartki razem, przypinając wczoraj rachunek za wizę! Sprawa wyjaśniona.
Znów w busik i podjeżdżamy pod kontrolę tajską. W sumie pojechaliśmy trochę na wariata, bo ani nie mamy biletu potwierdzającego opuszczenie Tajlandii, ani po 10.000 bahtów w gotówce. Są to 2 z 3 wymogów przy przekraczaniu granicy. Trzecim jest ważny przez co najmniej 6 miesięcy paszport. Urzędnik jednak nie zamienił z nami ani słowa. Wbił stosowne pieczątki, dając nam tym samym 60 dni na pobyt. Bułka z masłem.
Jesteśmy w Tajlandii! Zegarki cofamy o godzinę, więc w odniesieniu do Polski znów +5h. Przywitała nas niezła ulewa. Przez dobre pół godziny nie było widać prawie nic. Zmiana krajobrazu na trochę bardziej azjatycki niż w Malezji. Sklepy i domy bardziej przypominają te z Indonezji. Szybko też dało się zauważyć, że na drodze obowiązuje w zasadzie tylko jedna reguła: jazda po lewej stronie. Poza tym hulaj dusza, byleby się nie stuknąć. Wyprzedzanie na trzeciego, zajeżdżanie drogi, jazda motorem pod prąd i inne takie ciekawostki.
Do Hat Yai trafiliśmy po 4h, równo o 15.00. Tutaj musimy poczekać na kolejny busik. W ten sposób mamy 1.5h na obiad. W okolicy nic ciekawego nie było. Weszliśmy do jakiejś małej restauracyjki. Kobieta właściwie już zamykała na dziś, ale jeszcze dla nas ugotowała. Ostre! Myślę, że jeszcze bardziej niż na Jawie. Za 2 dania z napojami zapłaciliśmy 100 i w strugach deszczu (druga ulewa w ciągu 2 godzin…) wróciliśmy do biura podróży poczekać na transport. Lało tak mocno, że nie było nic widać po drugiej stronie ulicy. Wiemy, że czerwiec i wrzesień to najbardziej mokre miesiące w Tajlandii, ale chyba nie będzie tak codziennie? Najgorsze było to, że padać nie przestało przez kolejne 3 godziny… Do tego wszystkiego kierowca spóźnił się prawie godzinę, i tak z wyjazdu o 16.30 zrobiła się prawie 17.30. Do pokonania wciąż 300km, co oznacza że na miejscu będziemy najwcześniej o 21.
Jazda rodem z filmu Mad Max. Facet miał chyba wrodzone ADHD. Nie dość, że przez całą drogę zasuwał przez telefon krzycząc, co chwilę zmieniał płyty z jakimś ichnim techno (Bogu dzięki za dobre słuchawki douszne…) i pruł jak szalony. Na czerwonym świetle nie ustawiał się w kolejkę na pasie do jazdy prosto, tylko zjeżdżał na pas do skrętu w lewo, podjeżdżał do przodu a później siedząc komuś na zderzaku zmieniał pas na właściwy. Tak robił za każdym razem. Paranoja…
Ostatecznie o 21.30 dojechaliśmy. Miało być 8 godzin, było prawie 11. Ponoć to w Tajlandii norma i trzeba się po prostu przyzwyczaić. Plusem na koniec dnia było to, że podrzucił nas pod same drzwi hotelu, zamiast wysadzić na przystanku autobusowym. Na recepcji czekała bardzo sympatyczna pani. Za duży pokój z klimą, łazienką i szybkim Wifi zapłaciliśmy 400 THB (40zł).
Zaraz obok jest sklep – nareszcie piwko w ludzkiej cenie! Mała butelka 30, duża 45. Planu na jutro nie ma. Znając życie, sam się ułoży :)