Do Georgetown na wyspie Penang dotarliśmy trochę po 6 rano. Kiedy się obudziłem w autobusie nie bardzo wiedziałem o co chodzi. Po minucie dotarło do mnie, że już jesteśmy na miejscu. Za oknem jeszcze ciemnica, ale na szczęście autobusy miejskie już kursują. Wsiadamy w 301 i za 2 MYR / osoba jedziemy ok 40 minut do historycznej części miasta, która w zasadzie jest ogromnym Chinatown z jadłodajniami dosłownie na każdym rogu.
Po godzinie 7.00 zaczęliśmy szukać hotelu. Zadanie niełatwe, jak się można było spodziewać ferie szkolne + weekend przełożyły się na brak wolnych miejsc. Dopiero w 4 czy 5 hoteliku pojawiła się iskierka nadziei – jacyś goście mają wykupiony transfer do Tajlandii za niecałą godzinę, więc pokój powinien się zwolnić. Zrzuciliśmy plecaki i poszliśmy na śniadanie.
Pierwsze wrażenia Georgetown: Lidzia jest zachwycona, mnie się póki co nie podoba. Wszędzie między budynkami a chodnikiem otwarte kanały ściekowe, kiedy wiatr zawieje od dołu to smród okropny, do tego gdzieniegdzie skaczą sobie szczury wielkości małych kotów. Luzik. Li natomiast zachwycona kolonialną architekturą. Po 3 dniach tutaj muszę jednak przyznać, że miasteczko ma bardzo fajny klimat. W 1-2 dni można ze spokojem zwiedzić praktycznie wszystkie ciekawe miejsca na wyspie.
Po śniadaniu powrót do hoteliku. Z pokoju nici, bo goście się nie wymeldowują. Poszliśmy kawałek dalej – jest miejsce. Hmmm… jakby to ująć. Myślę, że przypadłoby do gustu Szwedowi, którego poznaliśmy w Kuala Lumpur. W pokoju tylko łóżko i stolik, wiatrak pod sufitem, bardzo ascetycznie i ekonomicznie. W sumie to trochę nora, ale co tam. Cena: 30 MYR – na jedną nockę bierzemy! Lidka po drugiej stronie ulicy wypatrzyła bardzo fajny hotelik o nazwie Muntri Heritage. Miejsce z charakterem, urzekło nas obu. Dziś nie ma nic wolnego, ale od jutra rezerwujemy dwójkę z klimatyzacją i śniadaniem za 75 MYR.
Wracamy do naszej nory, i po prysznicu padamy na twarz. 2 godziny snu to jest to.
Później zwiedzanie kolonialnej części miasta. Wszędzie super budynki, można poczuć się jak w Hawanie. Niektóre pięknie odrestaurowane, inne kompletne ruiny. Klika bardzo ładnych kościołów, ratusz (w remoncie więc tylko z zewnątrz), promenada z której widać góry na północy, dzielnicę hotelową na zachodzie i port na wschodzie. Dalej ruiny fortu Cornwallis (wejście po 2 MYR), Little India, kilka buddyjskich świątyń i muzułmańskich Mosków. Lidzia chciała odnaleźć kilka słynnych graffiti litewskiego artysty Ernesta Zacharevica (jedno jest zaraz obok naszego hoteliku), więc ruszyliśmy na poszukiwania. Jak się okazało zadanie banalnie proste – wystarczyło poszukać na danej ulicy grupki azjatyckich turystów z aparatami. Istna plaga i totalne oblężenie. Żeby zrobić sobie zdjęcie trzeba było ustawić się grzecznie w kolejce. Masakra… Jeszcze czegoś takiego nie widziałem. Kolejka do zdjęcia z graffiti, ciekawe… Najgorsze było to, że historia powtórzyła się jeszcze 3 razy tego samego dnia w innych miejscach.
Po dość intensywnym spacerze przyszedł czas na obiad. Wszyscy zachwalali Penang, jeśli chodzi o walory kulinarne. I tak rzeczywiście jest. Dosłownie na każdym rogu można wrzucić na ruszt coś świeżego, pachnącego i naprawdę dobrego. A to satay, a to jakaś zupa, ryż czy noodle pod każdą postacią, z mięsem, warzywami, owocami morza. Ja zamawiam jakiś dziwny mix sosu sojowego i czarnego pieprzu, Lidzia skusiła się na kurczaka w curry – miało być średnio ostre, ale biednej aż łzy poleciały. Kelnerka miała niezły ubaw :)
Na dziś zwiedzania wystarczy. Przespana na raty nocka, kilka kilometrów z buta w ponad 30-stopniowym upale dały o sobie znać. Zaliczamy jeszcze kawkę i rundkę w warcaby, a później do hotelu. W sumie to i tak już ciemno. Na koniec wizyta w sklepie: jest tajlandzkie piwko Chang i hinduski Kingfisher (pyszna wersja strong, 7.2%) w przystępnej cenie 6 MYR za dużą puszkę, więc może być. Puszka to jednak nie butelka, ale nie ma co wybrzydzać :)