Jednym ze sposobów dostania się do małej miejscowości Kuala Besut, skąd odpływają łódki na wyspy Perhentian, jest minibus. Oj nie polecam. Jechaliśmy jakieś 5h, z czego większość po górskich drogach. Zawieszenie było tak sztywne, że nasze pośladki odczuwały boleśnie każdą dziurę na drodze. Co tam dziurę – najgorsze były łączenia na mostach. Bolało, naprawdę bolało. Kierowca jednak nie przejmował się tym zbytnio, grzał równo pomimo tego, że pasażerowie z tyłu podskakiwali czasami pod sufit.
Tak czy inaczej dotarliśmy. Transfer na łódkę bardzo szybki. Pani zaprowadziła nas na przystań, kazała wsiąść do żółtej łodzi (w końcu Banana Travel), której podczepione były dwie jednostki Yamahy o mocy 200 KM każda. Po wypłynięciu z portu wszyscy zwątpiliśmy – fale tak mocno uderzały o dno, że chyba każdy z naszej czwórki miał moment zwątpienia czy dopłyniemy w całości.
Po mniej więcej 30 minutach byliśmy na miejscu. Biały piasek, przejrzysta woda (30-32 stopnie), mniejsze bądź większe rafy niedaleko brzegu i tak przez 4 dni! Jak dla mnie Malezja w końcu nabrała sensu. Zameldowanie bez problemów. Dobrze, że zrobiłem rezerwację, bo z noclegami lipa. Zajrzeliśmy jeszcze do kilku miejsc na wyspie i tylko w jednym były wolne 2 domki.
Tak więc 4 dni minęły nam na snorkowaniu (wynajęcie łodzi na wyłączność, 4 godziny, 4 miejsca do pływania, 40 MYR /osoba z wliczonym sprzętem), opalaniu, jedzeniu i graniu w karty. Mnie udało się wygrać z przeziębieniem i dałem nura dwukrotnie – udało się zrobić życiówkę, co prawda skromną, ale zawsze: 20.5m przez prawie 40 minut. Lidzia niestety zaraziła się ode mnie i katar wykluczył ją z podwodnej przygody. Jak pech to pech…
Pod wodą dwukrotnie udało się znaleźć żółwie, w tym jednego zaledwie przy plaży podczas sesji z rurką. Andrzejowi i Marzenie trafiły się dwa rekiny – jeden mniejszy, drugi większy. Lidzia jakieś 20-30m od brzegu znalazła ośmiornicę. Z innych ciekawych żyjątek podwodnych pokazały się krewetki, murena, dość spora Triggerfish – potrafi być upierdliwa i agresywna, więc ominęliśmy ją grzecznie pod wodą – i na 20 metrach Tube Worm. Przy brzegu zaatakowały mnie też małe czarne rybki, maksymalnie 5-6 cm długości. Początkowo myślałem, że zahaczyłem o koral, a tu niespodzianka :) Nie spotkałem jeszcze tak małej, ale zaciętej ryby. Jak się później dowiedzieliśmy są bardzo terytorialne (miejscowi nazywają je po prostu Coralfish – bardzo oryginalnie!) i potrafią przegonić ze swojego terytorium nawet kilkakrotnie większe osobniki.
Pogoda dopisała przez cały pobyt. Rozpadało się dopiero w piątek, kiedy opuszczaliśmy wyspę. Atmosfera w resorcie bardzo sympatyczna. Już po dwóch dniach miałem wrażenie, że wszyscy nas znają i wiedzą skąd pochodzimy. Podczas wieczoru karaoke, jedna z malezyjskich turystek dedykowała nawet piosenki dla znajomych turystów z Polski :) Jedynym minusem była sprawa mocniejszych trunków – w naszym resorcie nie było nic, jeden sklep na plaży sprzedawał małe piwko po…. 10 MYR za puszkę 0.33! Dobrze, że jeszcze w Cameron Highlands zrobiliśmy zapasy whisky i wódki z lychee – bardzo ciekawy smak. Ponoć na bliźniaczej wyspie Kecil sprawa wygląda nieco lepiej.
Z terminem również się udało. Byliśmy tutaj 20-24.05, czyli do początku przerwy szkolnej w Malezji. Dobrze wyszło – podczas naszego pobytu nie było rozwrzeszczanych dzieci ani tłumu na plaży, cisza i spokój. Wszystko to zmieniło się w piątek, ale to już nie nasze zmartwienie.
Chcieliśmy jeszcze raz podziękować Marzenie i Andrzejowi za wspólnie spędzony czas. Mamy nadzieję, że uda się jeszcze spotkać – jeśli nie w Tajlandii, to na stoku narciarskim :)