Po śniadaniu w hotelu ruszyliśmy w stronę plantacji i fabryki herbaty BOH. Pogoda bardzo fajna, 24-25 stopni, jest czym oddychać, prawie jak polskie lato. Zrezygnowaliśmy z opcji wypożyczenia motoru. Na dziś zapowiadane są burze przez cały dzień, więc nie ma co moknąć. Z ciekawości zajrzeliśmy po drodze na dworzec autobusowy – strzał w dziesiątkę, okazuje się że o 10.30 (czyli za 15 minut) w kierunku plantacji jedzie jakiś lokalny rozklekotany autobus. Super, bilety po 4 MYR /os. Do pokonania jakieś 15km, ale zajęło to kierowcy… prawie godzinę! Korki na wąskiej górskiej drodze straszne, w jedną i drugą stronę zapchane. Albo jakiś wypadek albo remont. Jak się później okazało, tak jest tutaj zawsze. Przyczyną jest market w miejscowości Brinchang. Jedni parkują, drudzy wyjeżdżają i w ten sposób robi się straszny młyn.
Tak czy inaczej dotarliśmy, teraz 3km do pokonania z buta. W autobusie poznaliśmy Marzenę i Andrzeja, polskie małżeństwo, które właśnie wraca do Polski po prawie rocznej emigracji do Kanady. Jako, że wracają trochę okrężną drogą przez Japonię, Australię, Malezję i Tajlandię to jeszcze miesiąc im zejdzie :) I tak razem powolnym spacerkiem idziemy w stronę fabryki.
Plantacje zaczynają się dużo wcześniej. Koloru krzewów nie można porównać chyba do niczego innego. Soczysta, jasna zieleń – klimat do uprawy herbaty idealny. Obfite krótkie deszcze, gorące dni i ciepłe noce (zawsze ok 16-18 stopni). I ten zapach. Im bliżej fabryki się zbliżaliśmy, tym intensywniej odbierały go nasze nosy. Nawet ja pomimo przeziębienia i ciągle zablokowanych zatok coś tam poczułem.
Na miejscu jest mała restauracja, w której można napić się wszelakich rodzajów herbaty. Wszędzie pełno ludzi, na taras widokowy nie można się dopchać, a co dopiero znaleźć wolny stolik. Rezygnujemy z trunku i kierujemy się w stronę fabryki. Zwiedzanie darmowe i krótkie, może z 10 minut. Ścieżka prowadzi przez fabryczny korytarz, gdzie zza szyby widać cały proces produkcyjny. Najpierw mielenie świeżych liści, później fermentacja w małych kadziach, transport na taśmie do suszarni i gotowe do pakowania. Fabryka jest bardzo mała, ale wydaje się że ma całkiem dużą wydajność. W czasie naszego pobytu zauważyłem, że załadowana została cała ciężarówka, na oko może 5-7 ton. Co ciekawe - herbata nie jest eksportowana poza granice Malezji.
Po fabryce zeszliśmy jeszcze w dół na pola uprawne. Fotka w równo przystrzyżonych krzewach obowiązkowa.
Droga powrotna była jeszcze ciekawsza. W połowie zaczęło tak mocno padać, że musieliśmy się schronić pod jakimś drzewem. Na szczęście po 2 minutach udało się zatrzymać kogoś na stopa (bardzo sympatyczna malezyjska para, dziękujemy!) i we czwórkę zapakowaliśmy się na tylnie siedzenie Protona. W planach było jeszcze zwiedzenie farmy motyli i wodospadu, ale tak się rozpadało, że postanowiliśmy skorzystać z darmowej podrzutki do Tanah Rata :)
Poszliśmy razem na obiad. Marzena zamówiła miejscową specjalność: mix różnego rodzaju warzyw, kurczaka i ryżu serwowany na liściu bananowca, Lidzia roti canai + kurczaka z orzechami nerkowca, a ja z Andrzejem po kurczaku w jakimś indyjskim sosie. Wyżerka pierwsza klasa. Lokal nazywa się Kumar – tanio i smacznie, szczerze polecamy.
Po obiedzie podejmujemy decyzję, juto razem jedziemy na Perhential Islands - rajskie wyspy na północno-wschodnim wybrzeżu Malezji. Tam w końcu odpoczynek, nurkowanie i białe plaże przez 3-4 dni. Problemem może być nocleg – 24.05 zaczynają się szkolne wakacje w Malezji. I faktycznie, dzwonimy do kilku miejsc i wszystko już zarezerwowane. Na szczęście wieczorem udało mi się znaleźć coś co nazywa się Floral Bay Resort. Pokoje bardzo podstawowe, ale za to na samej plaży i w super cenie 60 MYR za noc.
Tak więc jutro znów do raju. Bilety załatwione na miejscu bez problemu: bus + szybka łódka w obie strony po 110 MYR/os. Ciekawe jak tutejsza rafa wypadnie w porównaniu z Indonezją, Australią czy Kubą. Zobaczymy. Obym tylko wygrał z tym paskudnym przeziębieniem…