Wstaliśmy dość wcześnie, bo przed 8. Kilka dni temu zdecydowaliśmy się skrócić pobyt w Tajlandii i jechać do Birmy. Potrzebna wiza, a że akurat na miejscu jest ambasada (i to rzut beretem od hotelu) to w metro i jedziemy. Przyjmowanie wniosków tylko z rana do 12.30. Na wizę czeka się 1 dzień roboczy, kosztuje 110 MYR. W Internecie znajdujemy rozbieżne informacje na temat czy przy składaniu wniosku trzeba mieć bilet w obie strony. Jedni piszą, że tak, inni że nie potrzeba. Dowiemy się u źródła.
Od rana nad miastem wiszą okropne chmury, będzie niezła burza i to całkiem niedługo. Zapowiada się na pierwszą monsunową ulewę.
W metrze stała się rzecz okropna. Uzmysłowiłem sobie jaki jest dzień tygodnia. Piątek. A to znaczy, że wizę najwcześniej będziemy mogli odebrać w poniedziałek. Zapytamy czy w 1 dzień się nie da, ale czarno to widzę. Od jakiegoś czasu kompletnie straciliśmy rachubę jaki jest dzień tygodnia. Naprawdę, tak da się żyć! Trudno, dziś raczej nic nie załatwimy, ale skoro jesteśmy w drodze to zapytamy o to i owo. Wizę załatwimy w Bangkoku.
Docieramy na miejsce i doznajemy szoku. Na małym placu przy budynku ambasady, za murkiem ustawionych jest kilka namiotów (takich jak na jakiś festiwal), plastikowe krzesełka, kilka stolików i tyle. Tak wygląda punkt przyjęć petentów w ambasadzie Birmy w KL. Wszędzie pełno ludzi, nikt za bardzo nie mówi po angielsku, jakiś jegomość krzyczy coś po ichniemu przez mikrofon, wygląda to jak kiepskiej jakości wiejski jarmark. Na szczęście Li wypatrzyła budkę z napisem „Visa Section” (naprzeciwko wejścia). W kolejce kilkoro turystów, pytamy co i jak. Okazuje się, że wszyscy już mają bilety lotnicze wykupione. Pani w okienku daje nam formularze, mówi że wiza najwcześniej w poniedziałek, w 1 dzień nie da rady. Szkoda. Zrezygnowani dziękujemy. Wiza będzie musiała poczekać.
Po drodze zaczęło padać. Nie, zaczęło lać. Ulice w kilka minut zamieniły się w potok, ludzie pouciekali z chodników, a my w płaszczach przeciwdeszczowych rozbiliśmy obóz na przystanku autobusowym. Tak siedzieliśmy przez dobrą godzinę. Co chwilę stawała wolna taksówka i czekała aż wsiądziemy. Nam się dzisiaj absolutnie nigdzie nie śpieszy. W sumie fajnie było tak sobie posiedzieć i bezmyślnie patrzeć na sunące samochody.
Przestało padać, ruszamy dalej. Po drodze zaliczamy restaurację. Ceny 3x wyższe niż te, do których się ostatnio przyzwyczailiśmy, ale raz kiedyś przecież się należy. Zwłaszcza, że kawa była świetna, a od rana i tak jechaliśmy na tostach. Lidzia wciąga krewetki, ja zamawiam smażone noodle o bardzo dziwnej nazwie.
Na osi prawie 13, wypadałoby zacząć zwiedzać. Najpierw pod Petronas Towers. Jeszcze jakiś czas temu można było wjechać na most łączący wieże za darmochę. Na dzień dzisiejszy ta przyjemność wynosi 80 MYR /os. Ciekawa zmiana polityki. Do tego ilość biletów jest ściśle limitowana na każdy dzień i wcześnie rano trzeba ustawić się w kolejkę. Na dziś i tak już nie ma biletów – nawet dobrze, w mieście jest drugi o wiele wyższy punkt widokowy – KL Tower, czyli wieża telewizyjna. Pogoda znów dopisuje, mamy ochotę pospacerować więc olewamy komunikację miejską i jazda.
Trasa spod Petronas Towers do Chinatown to jakieś 4-5km. Nam spokojnym tempem z licznymi przystankami zajęło to ok 3 godzin. Po drodze wspomniana KL Tower (wjazd na niższy przeszklony poziom 47 MYR, wyższy z wyjściem na zewnątrz 99 MYR), muzeum telekomunikacji, Jamek Mosque, Plac Merdeka, budynek biblioteki, Kasturi Walk i słynna ulica Pasar Seni, czyli serce Chinatown gdzie można kupić kicz i podróbki pod każdą postacią (Lidce skapnęły się nowe spodnie, mąż stawia :)