Dziś 15. maja, półmetek naszej wyprawy, równo dwa miesiące z zaplanowanych czterech. 15. marca mieliśmy 24-godzinny przystanek w Kuala Lumpur czekając na samolot do Auckland. Jutro znów jedziemy do stolicy. A póki co Melaka.
Melaka jest średniej wielkości postkolonialnym miastem, wikipedia podaje 450 tyś ludzi. W 2008 roku została wpisana na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Część turystyczna jest tak skondensowana, że można ją spokojnie zaliczyć w jeden dzień. Z Kuala Lumpur przyjeżdżają codziennie autokary z turystami. My pospaliśmy sobie w końcu trochę dłużej, bo do 11. Wstawiliśmy pranie, spojrzeliśmy na mapę okolicy i gotowi. Na dworze duszno strasznie, w pokoju chyba wysiadł regulator klimy – w nocy nas wymroziło, a aparat zaszedł mgłą po wyjściu na zewnątrz.
Zaczynamy od spaceru po Chinatown. W dzień już wszystkie restauracyjki otwarte, wchodzimy do jednej na śniadanie. Na tablicy obrazki z chińskimi znaczkami, pokazujemy co chcemy zjeść, pani nakłada noodle, wlewa sos z garnka, dokłada mięso i warzywa. Płacimy po 5 MYR i siadamy. Jedzenie bardzo smaczne, wyraziste w smaku, trochę pikantne ale bez przesady. Lokal bardzo fajny, klimatyczny azjatycki fast-food o nazwie Jonker88 – polecamy.
Dalej spacer przez Jonkers Walk, ulicą która w weekend zamienia się w ogromny nocny bazar. Mnóstwo tutaj sklepów z rękodziełem, pamiątek, ciuchów, chińskiej tandety, ale i antyków za kilka tysięcy złotych. Pomiędzy tym wszystkim wkomponowane są świątynie. Wchodząc do jakiejś obowiązkowo należy ściągnąć buty.
Ciekawostką są nieco inne riksze, niż te z którymi mam do czynienia prawie na co dzień :) Tutaj jest to zwykły rower i doczepiony do niego wózek boczny. Nazywa się to trickshaw, a nie rickshaw. Chłopaki za godzinną rundkę po mieście kasują 40 MYR (dystans jak z Soho na King’s Cross i z powrotem). Każda ma doczepiony system audio – nie car-audio jak w Londynie, ale całe mini-wieże + normalne wolnostojące głośniki (monitorki). Do tego wszystkie przyozdobione jak na Flower Show. Może coś podpatrzycie na tegoroczną edycję za kilka dni? :)
Po drugiej stronie rzeki znajdują się ruiny kościoła św. Pawła z 1521 roku, mury fortu, kilka muzeów i wieża widokowa. Idąc w stronę centrum zaczynają się duże centra handlowe, wypasione hotele i sieci fast food. Weszliśmy do jednego, trzeba wypłacić w jakiś sposób pieniądze, bo w portfelu pustka. Powtórka z wczoraj, 3 bankomaty odmawiają realizacji transakcji. Idziemy do banku OCBC z którego bankomatu wypłacałem 2 dni wcześniej pieniądze w Singapurze. Pani w banku rozkłada ręce i mówi, że nic nie może zrobić. Ich bankomat też odmawia wypłaty.
Zdesperowani znaleźliśmy jeszcze jeden, tym razem należący do AmBank Group. Wkładam kartę, PIN i… kasa leci! Ucieszeni jak dzieci z podstawówki wypłacamy trochę więcej na zapas. Teraz jeszcze zakup nowej karty SIM z malezyjskim numerem. Tutaj też nie poszło jak po maśle. Facetowi zajęło dobrą godzinę żeby skonfigurować mój telefon. Trzeba było dzwonić do operatora, bo żadne znane jemu i mnie sposoby nie chciały odpalić Internetu. Tak czy inaczej w centrum handlowym spędziliśmy prawie całe popołudnie. Trochę źli przekładamy zwiedzanie reszty okolicy na jutro rano.
Lidzia znalazła w Lonely Planet jakąś fajną knajpkę na kolację. Spacer 20 minut. Podchodzimy pod drzwi… zamknięte (Capitol Satay – unikajcie w środy). Żadnej kartki z informacją dlaczego, po prostu zamknięte. Co za dzień… Cofnęliśmy się do Chinatown, po drodze wchodząc do czegoś, co nazywało się Little Momma. Jedzenie pierwsza klasa, do tego tanie jak barszcz. Po godz 22 ulice znów puste, miasto wygląda jak opuszczone. Nawet pralnia z wielkim neonem ’24 Hours’ od rana była zamknięta. Nie pozostało nam nic więcej jak wracać do hotelu.
Gdzie ten dzień się podział – nie wiem.