Pobudka wcześnie rano, bo plan napięty. Zastanawialiśmy się, czy warto zostać w Singapurze dodatkowy dzień – jest naprawdę mnóstwo atrakcji do zaliczenia. Ostatecznie stanęło na tym, że odpuścimy wizytę w zoo, park wodny (zaliczymy któryś w Malezji) handlowe orchard street i kilka innych miejsc. Plan na dziś to Sentosa.
Najpierw jednak jedziemy do arabskiej dzielnicy rzucić okiem na pałac sułtana. Budowla bardzo efektowna, otoczona kolorowymi kamieniczkami i straganami z jedzeniem/pamiątkami. Na Arab Street liczne sklepy z dywanami (facet oferował nam nawet latający) i szytymi na miarę sukniami z jedwabiu.
Na Sentosę można się dostać na kilka sposobów: spacer, autobus, monorail czy kolejka liniowa. Zdecydowaliśmy się na ten ostatni, ale cena była zaporowa: $26/os za przejazd w obie strony. Rezygnujemy i na wyspę wędrujemy z buta. Spacer krótki, może 5 minut. Przy wejściu płaci się $1 za wstęp na wyspę. Co ciekawe – wsiadając w monorail opłata wynosi $4/os i później jeździ się za darmo. Tak samo jest przy wejściu na wyspę pieszo, opłata niższa a też można korzystać za darmochę z kolejki. Pierwsze kroki kierujemy do oceanarium południowo-wschodniej Azji, gdzie znajduje się największe akwarium na świecie. Wjazd po $29, zwiedzanie zajmuje ok 2h. W cenie biletu wliczona jest też multimedialna przygoda pt. Typhoon Experience, czyli kino 4D z olbrzymim ekranem 180 stopni. Niepotrzebne są okulary, żeby uzyskać trójwymiarowy efekt.
Akwarium jest bardzo dobrze zorganizowane, chyba większe niż to w Londynie. Ciekawe okazy ryb, są nawet mureny, delfiny i zimnowodne kraby. 2 tunele przeprowadzone pod akwariami, pierwszy na wejściu z mieszanką rafy, drugi na wyjściu z rekinami. Największe wrażenie zrobił na nas gwóźdź programu – zbiornik kolos, nie mam pojęcia jakich był rozmiarów (spójrzcie na foto). W środku ogromne płaszczki, ryb od zatrzęsienia. Akurat nurkowie karmili wesołą gawiedź, ruch w interesie niesamowity. Jedynym minusem w całym kompleksie był dla nas brak żółwia morskiego.
Po wyjściu ruszamy dalej, czyli kolejką na plażę. Jest tutaj tyle atrakcji, że chyba 2 dni nie wystarczą na zaliczenie wszystkiego. Tunel aerodynamiczny, który symuluje skok ze spadochronu, strasznie drogo ($80) ale pewnie warto, jeszcze jedno oceanarium, park wodny, studio filmowe Universal, Hard Rock Cafe, stacja surfowania ze sztucznymi falami, tyrolka prowadząca na plażę, boiska do siatkówki, fort z czasów drugiej wojny światowej, mnóstwo innych rzeczy – nie będę wszystkiego wypisywać. My wybraliśmy kąpiel w morzu i opalanie. Plaża bardzo ładna, ale woda syfiasta i zmącona. Na koniec chcieliśmy iść na Crane Dance, ale niestety z przyczyn technicznych został odwołany.
Po zmroku uciekamy z powrotem do miasta, kierunek Little India. W Indiach nie byliśmy, ale jeśli wygląda to jak w tej dzielnicy – nawet nie chcemy pojechać. Tłoczno na ulicach, śmierdzi, wszyscy się przekrzykują, stoją na środku chodniku z telefonem przy uchu, chaos totalny. Sklepów z elektroniką, złotem i pamiątkami cała masa. W środku ruch jak w ulu. Market na londyńskim Brick Lane/Whitechapel to pikuś!
Spacer tak nam się przeciągnął, że prawie przegapiliśmy ostatnie metro. W hotelu jeszcze nocna sesja na skype, po raz pierwszy na wyjeździe mieliśmy aż tak dobry i szybki Internet, że grzechem byłoby nie skorzystać. Zasnęliśmy dopiero po 3 w nocy… Jutro Malezja.