Lot do Singapuru miał trwać prawie 2 godziny. Pilot wyrobił się 30 minut przed czasem. Odprawa i wbicie wizy bardzo szybko i sprawnie. Zegarki o godzinę do przodu, czyli +6h względem Polski. W strefie bezcłowej bardzo miła niespodzianka. Wszystkie alkohole w bardzo zachęcających cenach. Kupiliśmy sobie litrową buteleczkę Absoluta Blueberry za 27 SGD (1 SGD = ok. 2,50 zł). Później widzieliśmy mniejsze w mieście za 80-90. Można tutaj się nieźle obkupić w co tylko dusza zapragnie :)
Jako, że hotel mamy dopiero od godz 14, a w nocy i tak nie panujemy zwiedzania, kimamy na lotnisku. Nasz pierwszy nocleg w „plenerze” od Nowej Zelandii. Tyle się naczytaliśmy, że lotnisko ma przygotowane leżanki, prysznice, sale z grami, itp. dla podróżnych i jest jednym z najlepszych lotnisk na spędzenie nocki. Owszem, ale tylko jeśli ma się łączony lot, a Singapur jest przesiadką! Wszystkie udogodnienia znajdują się wewnątrz budynku, w strefie transferowej. Mówi się trudno, w hali odlotów też znalazł się fajny kawałek podłogi. Karimaty, śpiworki i posłanie gotowe.
Spaliśmy do 7, było nawet wygodnie. Teraz w pociąg i do hotelu. Zrzucimy chociaż plecaki i chwycimy coś na śniadanie. Pociąg/metro w Singapurze to dzieło sztuki. Wszystko całkowicie zautomatyzowane, nie ma motorniczego ani kontrolera ruchu na peronie. System jest bardzo przejrzysty i intuicyjny. Cena biletu zależy od przejechanego dystansu (od $1 do $2.50), wybiera się tylko palcem na monitorze stację docelową, wrzuca określoną ilość gotówki do maszyny i gotowe. W metrze inwazja elektroniki. Wszyscy niezależnie od wieku mają smartfony, iPady i innej maści gadżety. Staruszkowie nie czytają gazety, ale e-book reader’a (pozdrowienia dla Dziadka Stasia!)
Dojazd zajął nam 25 minut + 10 minut ze stacji z buta. Bardzo miły pan na recepcji powiedział, że pokoje jeszcze nie sprzątnięte, ale plecaki możemy zostawić. Tak też zrobiliśmy – znów w metro i pod City Hall na kawkę i śniadanie.
Dziś chcemy pokręcić się po mieście, a jutro przeznaczyć większość dnia na Sentosę - wyspę w południowej części miasta zamienionej w ogromny park rozrywki. Od samego rana skwar z nieba bezlitosny. W Indonezji nie było aż tak upalnie. Jesteśmy jakieś 140km od równika, wilgotność (pokazuje 93%) robi swoje, temperatura w cieniu zapowiadana na dziś to 35 stopni. Uffff…
Zwiedzanie zaczynamy od War Memorial i katedry Św. Andrzeja. Akurat trwa msza, a konkretniej kazanie – na każdym ze słupów w kościele zawieszone są płaskie TV, żeby wierni mogli wyraźniej widzieć kapłana. Śmiesznie. W Singapurze obowiązują 4 języki urzędowe, msza akurat była po mandaryńsku. W metrze i na tablicach informacje w każdej wersji językowej (głownie angielski, poza tym mandaryński, malajski, tamilski). Mijamy parlament i jakieś muzea, przechodzimy przez park Esplanade. Dalej do Merlion Park, gdzie można cyknąć sobie fotkę z symbolem Singapuru.
Po przeciwnej stronie widać architektoniczne dzieło sztuki, hotel Marina Bay Sands. Obchodzimy promenadę i kierujemy się w stronę tarasu widokowego na 56. piętro. Wjazd $20 / os. Dodatkowo można zobaczyć basen i ogród na dachu hotelowym – co kilka godzin są wycieczki z przewodnikiem, ale nie chciało nam się czekać. Wjeżdżamy na górę, widok niesamowity. Po prawej ogromy port, jeden z największych na świecie, widać Sentosę i całe miasto. Na morzu dziesiątki statków czekających w kolejce do portu, wygląda to jakby zaraz miał nastąpić D-Day. Słońce tak smaliło, że się poddaliśmy i po kilku fotkach zjechaliśmy na dół. Później pluliśmy sobie w brodę, że nie poczekaliśmy z wjazdem na godzinę 19, czyli zachód słońca.
Jest tak strasznie gorąco, że postanawiamy pojechać odetchnąć do hotelu. Tam prysznic, klimatyzacja i godzinna drzemka. Po 17 ruszamy po raz drugi, słońce dalej grzeje jak oszalałe. Dzielnica, w której się zatrzymaliśmy do złudzenia przypomina Chinatown – same knajpki i chińskie sklepiki. Na obiad trafiamy do czegoś, co nazywa się BBQ Box. Każde danie jest grillowane i serwowane na patyku. Zamawiamy rybę, kurczaka, ziemniaczki, jakieś warzywka, PYCHA!
Metro (moment kiedy wchodzi się na stację czy do sklepu z klimatyzacją jest bezcenny) i jedziemy na promenadę. O 20.00 jest tutaj darmowy pokaz o nazwie Wonder Full, kompilacja muzyki, laserów, świateł i wody. Brzmiało lepiej niż wyglądało. Dzień kończymy spacerkiem do Chinatown. Całkiem duże, fajny nocny market z wszelkiego rodzaju turystyczną tandetą. Oprócz tego knajpki, salony tatuażu, trochę sklepów z elektroniką. Z jednej strony ok, ale z drugiej mam wrażenie że na Geylang (dzielnica gdzie mamy hotel) jest tego wszystkiego więcej, a i życie nocne toczy się żwawiej. Nic dziwnego, ponoć to dzielnica czerwonych latarni :)
W hotelu zlądowaliśmy przed północą. Upał, brak porządnego snu, emocje i atrakcje + zakupiony rano Absolut, wszystko to sprawiło, że zasnęliśmy w ułamku sekundy.