Jeśli zaczniemy liczyć naszą podróż do Jakarty od wyjścia z domku w dżungli na Karimun Jawa, wyjdzie równo 24 godziny. Na skutery wsiedliśmy o 6 rano + prom 7 godzin + autobus Bejeu wyjechał o 17. Na terminal Lebak Bulus w południowej części tego olbrzymiego miasta dotarliśmy po 13h jazdy, równo o godz 6.00.
Po drodze wyszukałem jakiś hotel (Mustika Senen), który znajduje w centrum, rzut beretem od stacji kolejowej Gambir. Pozostaje kwestia dojazdu do centrum. Jedną z opcji jest miejski autobus TransJakarta (analogiczny system jak w Yogyakarcie, bilety po 3500 za przejazd, te same przystanki na ulicach, wszystko ładnie i pięknie rozpisane na mapach). Tylko tutaj wchodzi w grę przesiadka na głównym węźle Harmonia. Ścisk w autobusach z samego rana pewnie będzie nieziemski. Ze względu na nasze plecaki lepiej poszukać czegoś bezpośredniego. Z pomocą przyszedł facet, który na migi wskazał nam bezpośredni autobus do Gambir za 5000/os. Startuje stąd i bieg kończy na Gambir, więc idealnie. Pakujemy się do środka.
Autobus był starym kopcącym rupieciem, takie bemo w wersji maxi. Amortyzatory do wymiany, trzęsło jak cholera. Nie ma szans, żeby ten szrot przeszedł w Polsce badanie techniczne. Ludzie wskakują i wyskakują w biegu, szaleństwo. Do tego gigantyczne korki, a myślałem że Londyn o 7 rano jest zapchany. Trasę ok 15km pokonujemy w 1.5h…
Po dotarciu na miejsce idziemy na kawkę i trochę odsapnąć, jesteśmy wykończeni. To były ciężkie 24 godziny. Teraz w bajaj (moto-rikszę) i za 15.000 jedziemy do hotelu. Meldujemy się bez problemu – tutaj niespodzianka, na miejscu okazało się, że pokój superior z AC, TV i ciepłą wodą nie kosztował 285.000 jak było podane w Internecie, a 255.000. Padamy jak muchy na 2 godziny.
Po 12.00 ruszamy obejrzeć ten Duży Durian (potoczna nazwa Jakarty) z bliska. Mnie się nie bardzo chce, ale Lidzia wyciąga mnie z hotelu chociaż na chwilę. Nie będę tutaj kopiować Wikipedii, napiszę tylko, że miasto jest jednym z najgęściej zaludnionych na świecie: na 661 km2 mieszka ponad 9,8 mln ludzi. Daje to zaludnienie rzędu 14.865 osób na km2. Masakra. Na ulicy jeden ryk klaksonów, nie ma czym oddychać, spaliny wypełniają płuca, smród i syf. Najpierw obiad w Pizza Hut, w końcu coś innego niż smażony ryż i ryba. Po pysznej pizzy pojechaliśmy autobusem TransJakarta do Kota, dawnej dzielnicy holenderskiej. Tutaj pierwsze starcie z przechodzeniem na drugą stronę ulicy. Trzeba się pakować na chama przed maski samochodów i skuterów z wyciągniętą ręką, inaczej utkniesz na chodniku na dobre. Nawet kiedy pojazdy mają czerwone światło, a piesi zielone – nikt na to nie zwraca uwagi! Prawo dżungli i koniec.
W Kota znajduje się coś w rodzaju deptaku i stary port. Deptak – nic specjalnego. Byliśmy tam może 10 minut. Jedyny plus to taki, że w końcu znaleźliśmy budynek poczty. Tutaj niespodzianka, w sprzedaży kolekcjonerskiej oferowane były znaczki z Polski :)
Smród spalin i zmęczenie odebrały nam ochotę na spacer do portu. Wsiadamy znów w autobus (ścisk jak rano w londyńskim metrze, kto zna Jubilee Line o 7-8 rano wie o czym mówię) i jedziemy pod Monument Nasional. Jest to monument w kształcie iglicy, na którym jest wieża widokowa. Całość znajduje się w bardzo ładnym parku. Choć na chwilę można uciec od ulicznego chaosu. Po 17 zaczyna się chmurzyć, kupujemy zimne piwko na wieczór i spadamy do hotelu. Kierowca moto-rikszy znów startuje z ceną 30.000. Tyle samo chciał rano za podrzutkę z Gambir. W końcu wsiadamy za 10.000 i jazda.
W hotelu padamy po raz kolejny. Wystarczy na dziś. Jakarta nam się nic a nic nie podoba. Fakt, że widzieliśmy mało, pewnie znalazłoby się coś interesującego (ponoć Ancol całkiem fajny i miniatura wioski na południu), ale nawet nie chce nam się szukać.
Co nas uderzyło tutaj już po kilku godzinach to straszny kontrast w społeczeństwie. Klasy średniej jako takiej prawie nie widać. Wszędzie wypasione centra handlowe, w których na próżno szukać białych turystów. Powtórka z Yogyakarty – towary kupują miejscowi i to za niemałe pieniądze. Na ulicy zaś dominuje obraz biedy i nędzy. Ludzie śpiący na śmieciach, budynki ledwo trzymające się kupy (obraz slumsów w miejscu gdzie wysiedliśmy rano mroził krew w żyłach), do tego ciągły ryk klaksonów i zapach spalin. Nie wyobrażam sobie spędzić w tym mieście więcej niż 2-3 dni. A już na pewno nie mieszkać tutaj. Z socjologicznego punktu widzenia wszystko to jest zachwycające, z turystycznego – niekoniecznie.
Wieczorem poszperałem jeszcze trochę na temat Jakarty w Internecie. Ciekawostką jest fakt, że miasto położone jest na bagiennym podmokłym gruncie. W efekcie czego budynki, zwłaszcza ogromne wieżowce osiadają nawet do 15cm rocznie! Ponoć władze Indonezji zastanawiają się nad przeniesieniem stolicy kraju do innego miasta. Jakoś nie bardzo chce mi się w to wierzyć…