Do portu wyjechaliśmy o 6.30. Musimy zrobić po 2 kursy – ja z Lidzią + drugi z plecakami, a Rene raz z żoną, raz z bratem. Dojazd zajmuje ok 15 minut. Na miejscu odbieramy zarezerwowane bilety, dziewczyny zostają a my wracamy do hotelu. Po 5 minutach telefon: prom daje już sygnał do wypłynięcia! Jest komplet pasażerów i nie będą na nikogo czekać. A dopiero 7.10 rano, mieli ruszać o 9.00 !!! Takiej jazdy motorem przez miasto w swoim wykonaniu nie pamiętam. Grzaliśmy prawie 80-90 km/h slalomem między innymi motorami i samochodami. Klakson wciśnięty praktycznie cały czas. Wariactwo na całego… Akcja rodem z filmu „Szybcy i wściekli”.
Wpadamy do portu, odstawiamy skutery na parkingu (tak było umówione z właścicielką) i pędem na prom. Indonezja zaskakuje po raz kolejny. Później czytamy w Internecie, że takie akcje są na porządku dziennym. Przez to, że klasie ekonomicznej sprzedaje się nieograniczoną ilość biletów, nikt nie kontroluje ile faktycznie osób jest na promie. Jeśli zapełni się ludźmi i ładunkiem – po prostu wypływa bez względu na godzinę. Kolejna rzecz odstraszająca turystów od Karimun Jawa.
Rejs trwał 7 godzin. Po 3 wysiadła klimatyzacja, było duszno jak w piekle. W tym czasie pokonaliśmy ok 80km. Wychodzimy z klasy VIP do ekonomicznej i dalej na schody. To co zobaczyliśmy zmroziło krew w żyłach. Śmieci, wszędzie śmieci. Na siedzeniach i podłodze, skórki po bananach, plastikowe butelki, opakowania po ciastkach… a kosze na śmieci puste. Co więcej, Rini opowiada nam historię zasłyszaną od pewnej turystki. Widziała kiedyś jak obsługa promu zmiatała to wszystko prosto do morza…
W wiosce wynajmujemy dla nas skuter. Nie jest to wcale takie łatwe, tutaj naprawdę absolutnie nikt nie mówi po angielsku! Mało tego, dialekt na wyspie jest zupełnie inny od języka jawajskiego. Urodzona w tym kraju Rini przyznaje, że nader często ona sama nie może porozumieć się z ludźmi na wyspie.
Przepakowujemy plecaki i jeden z nich zostawiamy na 3 dni u ciotki naszych gospodarzy. Nie ma sensu jeździć w obie strony. Do naszej noclegowni jest 15km po dziurawej jak ser drodze. Pierwsze wrażenia: kompletna dzicz. Poza wioską ludzie mieszkają w drewnianych chatkach pokrytych liśćmi palmowymi. Co jakiś czas pojawiają się zacumowane bardzo proste łajby rybackie. Zero sklepów, oświetlenia na ulicy, najprawdziwsza dzika Azja.
Zjeżdżamy z „asfaltowej” drogi. Pasażerowie zsiadają ze skuterów i ostatnie 600-700m pokonujemy glinianą drogą, wkomponowaną w samym środku dżungli. Docieramy do domu naszych gospodarzy. Budują go od roku, jeszcze bardzo dużo pracy przed nimi. Nie jest to ani łatwe ani tanie. Wszelkie materiały trzeba sprowadzać promem z Jawy, co zwiększa koszt. O robotników też nie łatwo. Nawet jeśli są, to ciężko się z nimi porozumieć. Większość z nich nie potrafi czytać, więc na nic plany z rozrysowanymi wymiarami. Jeśli nie będą pilnowani zrobią tylko tak, żeby pasowało. Kolejną komplikacją jest dostawa prądu. W tej części wyspy jest tylko między 17 a 23, czyli kiedy jest już ciemno. Muszę przyznać, że nie łatwe życie sobie wybrali. Ja nie mógłbym się zdecydować na coś takiego. Na wyspie nie ma nawet lekarza. Jeśli prom nie przypłynie – nie ma jedzenia (poza rybami i ryżem). Woda pitna czerpana jest ze studni, gaz z butli. Zupełnie inne od naszego życie.
Rini sama przyznaje, że na wyspie mieszkają bardzo prości ludzie. U siebie w domu udziela darmowych lekcji języka angielskiego dla dzieci sąsiadów. Szokiem dla niej było, kiedy musiała im pokazać do czego służy kosz na śmieci. Gotujący obiad mąż i pomagający w pracach w ogrodzie czy sprzątaniu był dla dzieci kosmiczną nowością. Matki były do tego stopnia obruszone „herezjami” praktykowanymi u nich w domu, że zabroniły przychodzić swoim pociechom na dalsze lekcje!
Inny świat.