Yogyakarta okazała się dużym miastem uniwersyteckim. Tak zupełnie różnym od tego co widzieliśmy do tej pory w Indonezji. Kontrasty na każdym kroku – z jednej strony ludzie śpiący w swoich rikszach lub przed sklepikami przez całą noc, z drugiej ogromne centrum handlowe z klimatyzacją, markowymi sklepami i wszystkim czego dusza zapragnie. Co najdziwniejsze w środku nie było w ogóle białych turystów! Zakupy robili miejscowi bądź przyjezdni Azjaci, a ceny (jak to w centrach handlowych) wcale do niskich nie należały. Chyba do końca pobytu w tym kraju nie zrozumiem o co tutaj chodzi. Wczoraj podczas jazdy w oczy rzuciła mi się ogromna różnica między wschodnią a centralną Jawą. W Banyuwangi biały turysta stanowi atrakcję do tego stopnia, że praktycznie każdy miejscowi gapi się na ciebie lub chce mieć z tobą zdjęcie. W Yogyakarcie nikt nie zwraca na ciebie uwagi. Większe miasto, zupełnie inna mentalność ludzi. Mimo wszystko europejski tok myślenia zawodzi w starciu z tutejszą logiką. Może to i lepiej…
Zbieraliśmy się do południa. Lidzia jakoś źle się czuła, więc nie było sensu gonić od rana. Poszedłem rozejrzeć się po okolicy co i jak. Wiemy już, że 2 główne atrakcje można bez żadnego problemu zwiedzić transportem miejskim. Do świątyni Prambanan jedzie autobus 1A zza rogu, bilety po 3000 rupii (1zł). W środku klima i muzyczka, elegancko. Podróż zajmuje ok 40 minut, z końcowego przystanku trzeba się przejść maksymalnie 5 minut do wejścia. Choć taksówkarze próbowali nam wmówić, że jest strasznie daleko i pół godziny nie wystarczy :) Podwózka z agencji (w obie strony) kosztuje zaledwie 10x więcej: 60.000 od osoby.
Na miejscu kupujemy bilety studenckie, Lidzia „załatwiła” legitymacje Euro>26 dziś rano. Wejście 85.000 (normalny 170.000). Nie ma żadnego wyłudzania kasy jak w Besakih. Na ścianie cennik, pan grzecznie pyta czy chcemy przewodnika czy nie, nic na chama. Dlaczego na Bali nie mogą zrobić z tym porządku?
Coś o Prambanan: hinduistyczny zespół świątynny datowany na ok 850 rok. W 1991 roku wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Wysokość najwyższej świątyni (Shiva) 47 metrów, kompleks składał się z 240 budynków, do dziś niestety przetrwało tylko kilka. Trzęsienie ziemi z 2006 roku spowodowało dość poważne uszkodzenia budynków, rekonstrukcje trwają po dziś dzień – do świątyni Shiva trzeba wchodzić w kaskach.
Upał jest naprawdę straszny, 34 stopnie. Ciężko się oddycha, ale dzielnie zostajemy do zachodu słońca. Niestety nie załapaliśmy się na podświetlenie kompleksu, lampy zostały dziś wyłączone. Jako jedni z ostatnich opuszczamy obiekt. Wyjście standardowo przez szereg straganów z pamiątkami. I tutaj kolejne zdziwienie: nikt nie wkłada ci nic do ręki, nie błaga żeby obejrzeć jego towar bo tani i dobry, nic na siłę. Tyle się nasłuchaliśmy od Balijczyków, że ludzie na Jawie źli i trzeba uważać. Póki co wychodzi na to, że jest zupełnie odwrotnie.
Wracamy znów miejskim autobusem, po drodze spotykając 3 Chinki i Francuza, z którymi spaliśmy w tym samym hotelu na Bromo poprzedniej nocy. Dziewczyny są na krótkich wakacjach w Indonezji, za to Francuz objeżdża świat od stycznia z planem powrotu do domu w okolicach Bożego Narodzenia 2013.
Po kolacji zachodzimy jeszcze do agencji obok naszego hotelu. Nie popłynęliśmy na wyspy Gili z Bali (czego teraz bardzo żałujemy), ale w perspektywie mamy wizytę na rajskim archipelagu Karimun Jawa, 80 km na północ od wybrzeży Jawy. Archipelag składa się z 27 wysp, z czego 22 stanowią rezerwat morski. Jedyny szkopuł polega na tym, że transport na/z wyspy jest dość często utrudniany przez wiatr i wysokie fale. Zdarza się, że turyści zmuszeni są zostać tam dłużej niż planowali. Mimo wszystko chcemy spróbować. Całość utrudnia fakt, że w niedzielę nie ma promu na wyspę, więc musielibyśmy wypłynąć pojutrze rano. To z kolei oznacza, że jutro wieczorem trzeba by się dostać do miejscowości Jepara z Yogyakarty (200km, 5-6 godzin jazdy). Wcześnie rano jedziemy do świątyni Borobudur a później jak zwykle coś wymyślimy :)