Po hotelu o 3 rano chodził facet i pukał we wszystkie drzwi, żeby się upewnić czy aby wszyscy wstali. Wyjazd 3.30, kierowcy już czekają i grzeją auta. Jest dość chłodno, myślę że w okolicach 10-12 stopni. Bromo ma wysokość 2329m, punkt widokowy Penanjakan położony jest jeszcze wyżej (2770m) co przekłada się na niezły ziąb z rana przez cały rok.
Punktualnie o czasie wsiadamy do Toyoty Land Cruiser (słynna wojskowa seria 40), surowa ale zacna maszynka. Silnik 4.2 ciągnie autko pod górę bez zająknięcia. Po kilkunastu minutach kierowca zapina reduktor i jazda po wertepach. Zakręty ma wyryte na pamięć, w końcu robi tę trasę 2 razy dziennie. Z daleka widać tylko reflektory samochodów w nocy na zboczu wulkanu. Niezły klimat, prawie jak na zlocie offroad.
Docieramy na punkt widokowy. Kilku jegomości chodzi i wypożycza turystom grube koce, bo u góry „bardzo zimno i koniecznie trzeba się ubrać”. Śmiać mi się chciało kiedy zobaczyłem kobietę ubraną jak na wyprawę podbiegunową. Na punkcie widokowym spęd rodem z Woodstocku. Wszyscy się pchają, nie ma jak się przecisnąć, beznadzieja. Lidka kurczowo ustawiła się przy barierce mając nadzieję, że dobrała odpowiednią pozycję do uchwycenia budzącego się Bromo, nie miała jednak szczęścia.
Wschód zapierał dech w piersi. Osadzone dużo niżej chmury tworzyły gęstą pierzynę, która potęgowała efekt. Bromo przy wulkanie Semeru (3676m) wygląda jak karzełek. Warto było wstać o tak wczesnej porze.
Spęd kończy się, kiedy jest już widno. Zostajemy do godz 6, po czym schodzimy do samochodu. Na punkt widokowy (jak i Bromo) można bez problemu przejść się z buta. To nieprawda, że TRZEBA brać jeepa. Fakt, że odcinek od bramy z biletami do Bromo to dobre 3km, na punkt widokowy będzie 6-7km, do tego bardzo ostre podejście… nie polecam. Żeby zdążyć na wschód słońca należałoby wyruszyć ok godz 23 dnia poprzedniego.
Po punkcie widokowym czas na Bromo. Wulkan jest niski, a krater bardzo łatwo dostępny. Prowadzi do niego piaszczysta i zarazem bardzo zakurzona droga (dystans można pokonać konno), a ostatnie metry wspina się po schodach. Bułka z masłem. Krater jest olbrzymi, w środku widać bulgoczące jeziorko… no właśnie. Zawsze myślałem, że powinna się tam znajdować pomarańczowa lawa. Byłem trochę zdziwiony kiedy ukazała nam się zielono-szara breja. Co więcej barierki zabezpieczające są tylko przy schodach. Kilkanaście metrów dalej zaczyna się wąska ścieżka – z jednej strony ostro w dół do krateru wulkanu, z drugiej na zbocze. Kilka osób decyduje się na wędrówkę wkoło, my odpuszczamy i wracamy do jeepa z niesamowicie sympatycznym Japończykiem. Podróżuje akurat samotnie, żona nie bardzo gustuje w jeżdżeniu po biedniejszych krajach. Jest inżynierem w Mitsubishi, z zamiłowania muzykiem pianistą. Nocleg na przyszłość i oprowadzanie po Okinawie mamy załatwione :)
Do hotelu docieramy chwilkę po 9. Kierowca już czeka – pakujemy torby, jedziemy do Probolinggo, przesiadka w inny busik i zmierzamy do Yogyakarty. Ruch na drodze jest okropny, poruszamy się nie szybciej niż 40-50 km/h, pełno dziur, zupełnie jak na lokalnej drodze w Polsce po zimowej brei. Dystans 400 km pokonujemy w 10h. Noclegu w Yogyakarcie nie mamy. Wchodzimy do 3 hoteli, ale ceny z kosmosu. Ściąga nas jakiś sympatyczny naganiacz z ulicy i prowadzi w tańsze miejsca. Dwa z nich były obskurne, ale trzecie całkiem spoko. I cenowo i jeśli chodzi o warunki (Monica Hotel przy Marlioboro). Za pokój płacimy 145.000 + 5.000 dla naganiacza za fatygę i po 20 godzinach na nogach padamy jak kłody ze zmęczenia.