Obudziliśmy się przed 9. Od rana upał niesamowity. Pani z hotelu przyniosła nam na śniadanie naleśniki z ananasem i kawkę. Lidka wpadła na pomysł, żeby zamiast wypożyczać auto czy szukać tanich busów, lepiej byłoby wynająć kierowcę-przewodnika na cały dzień. Nigdy jeszcze niczego w ten sposób nie zwiedzaliśmy, więc może warto spróbować. Zwłaszcza, że samemu zwiedzanie zabytków na Bali nie należy do najłatwiejszych ze względu na słabe oznakowanie. Druga sprawa jest taka, że czy na własną rękę czy z przewodnikiem – cenowo wychodzi podobnie. No i nie trzeba się przejmować skuterami zajeżdżającymi drogę z każdej strony! Lidzia ułożyła dwie trasy, wysłaliśmy mailem propozycje, potargowaliśmy cenę przez telefon i już wszystko wiemy. Wyruszamy jutro o 8.30 rano, trasa na około 10 godzin. Cena super: 450.000 czyli ok 150zł na nas dwoje przez cały dzień… Samo autko na cały dzień to koszt ok 300.000, do tego trzeba jeszcze wiedzieć gdzie i jak dojechać.
Kolejną super wiadomością jest to, że w piątek zaczynamy kurs nurkowania Padi Open Water Diver. Uprawnia on do nurkowania bez instruktora na głębokości do 18m. Kurs potrwa 3 dni, nocleg w ośrodku nurkowym. W Australii taki papierek kosztował $800-900, tutaj niecałe $300. Bajka! Nasz kierowca dał się namówić i za kilkadziesiąt tysięcy (ale to śmiesznie brzmi) rupii więcej, podrzuci nas na wschodnią stronę wyspy po zakończeniu drugiego dnia zwiedzania.
Wszystko to trochę zajęło. Zrobiła się prawie 14.00, pora ruszać w miasto. Do plecaka wrzucamy przeciwdeszczowe PCV bo w oddali słychać burzę. Po drodze obiad: Li dziś zupkę, a ja coś ala szaszłyki z kurczaka w sosie orzechowym z ryżem. Wyglądało bardzo ładnie, smakowało nieco gorzej.
Docieramy do Małpiego Lasu. Wejście 20.000 / os, ale biletów nikt nie kontroluje w żaden sposób. Można śmiało wchodzić z marszu. Typowy las deszczowy, można się poczuć jak Indiana Jones. Ciężko oddychać, koszula lepi się od potu po kilku minutach. W parku 2 świątynie, które zwiedzamy. Trzeba założyć tradycyjny sarong, inaczej nie wolno wchodzić na święty teren. Wszędzie na murach niesamowite i czasami przerażające rzeźby, swastyki, złote ozdobniki, bardzo ciekawie. No i małpy. Długo nie trwało a już jedną miałem na rękach, a później na karku :) Nie dostała nic do jedzenia, więc się odczepiła po 2 minutach. Gorzej było z Li, biedna strachu się najadała co niemiara. Znamy Jej zamiłowanie do zwierzątek. Te małpiska były dosłownie wszędzie! Mnóstwo ludzi nie zdawało sobie sprawy jak potrafią się zachowywać zwierzęta, które wyczują jedzenie. Jedna kobieta weszła sobie z kiścią bananów, myśląc pewnie że będzie rozdawać je pojedynczo. A gdzie tam, jak tylko ją wyczuły to biedna uciekała przed siebie wyrzucając banany na prawo i lewo :)
Po małpach obchodzimy całe Ubud, zmierzając na pola ryżowe poza miastem. Zauważyłem, że tutejsi są strasznie leniwi. Oprócz turystów dosłownie nikt nie chodzi po chodnikach. Wszyscy skutery i motorynki. A jak się zapytałem w restauracji gdzie szukać jednego miejsca poza Ubud, usłyszałem że to jest „very far away” i żeby wziąć taxi. W rzeczywistości był to półgodzinny spacerek.
Spacerek ten miał nas doprowadzić do restauracji Sari Organic. Ponoć bardzo fajne miejsce, położone na kompletnym zadupiu, z dala od zgiełku ulicy. Wszystko fajnie, tylko coś nie bardzo mogliśmy tam trafić. Kiedy już się udało, było prawie że ciemno – a szliśmy tam nie na kolacje, tylko pstryknąć kilka fotek okolicy. Trudno, nie wszystko może się zawsze udawać…
Wracamy do hotelu i przedłużamy pobyt o jedną noc. Oj dobrze sobie usiąść na werandzie w fotelu z bambusa i po całym dniu posłuchać świerszczowego koncertu.