Drugi dzień zwiedzania Brisbane. Na początek spacer do ratusza, po bilety na wieżę zegarową. Budynek w środku prezentuje się równie okazale, jak na zewnątrz. W środku świeże, wypolerowane marmury, olbrzymie żyrandole, drewniane poręcze. Ciekawe jak wyglądało przed remontem, skoro trwał on 3 lata. Na trzecim piętrze w Muzeum Brisbane odbieramy wejściówki na ostatnią wizytę dziś o godz 16.45. Akurat dostępne były tylko dwie, idealnie.
Zjeżdżamy windą na 1 piętro rzucić okiem na salę koncertową. Łapiemy się na wycieczkę z panią przewodnik, która… czytając z kartki (!!!) „opowiada” o ukończonej kilkanaście dni temu renowacji i zmianach jakie zaszły. Szklany sufit, który miał za zadanie doprowadzać światło dzienne, został zastąpiony kilkoma tysiącami LEDów imitującymi tęczę bądź chmury. Nie wiem czy zmiana słuszna. Sala koncertowa bardzo ładna, imponujące organy na tylnej ścianie. Największy z nich ma 13 metrów wysokości. Ciekawe jak z akustyką. W latach 60. grali tutaj m.in. Rolling Stones.
Teraz dalej w miasto. Idziemy wzdłuż rzeki pod budynki parlamentu. Słońce przyjemnie grzeje, nie jest tak gorąco jak wczoraj – aż chce się spacerować. Później ogród botaniczny. Nie jest tak duży jak w Sydney, ale robi niemniejsze wrażenie. Trawka równo skoszona, ciekawa egzotyczna roślinność i… darmowe Wi-fi!!! Równolegle do ogrodu położony jest kampus uniwersytecki. Przechodzimy między budynkami w stronę mostu Goodwill na południową stronę rzeki.
Tutaj zupełnie inny świat. Parki, kafejki, fontanny i sztuczna plaża (kompletnie zatłoczona). W niewielkich odstępach od siebie znajdują się też przystanie dla wodnych autobusów, kursujących wg takich samych taryf jak zwykłe. Fajna opcja – przynajmniej nie trzeba stać w korkach. Dalej zachodzimy pod namiastkę lasu deszczowego (w środku miasta), w którym znajduje się pagoda przyjaźni nepalsko-australijskiej. Oba to pamiątki po wystawie Expo 1988. Zaczynamy robić zdjęcia, kiedy nagle wpada stado Japończyków z aparatami. W ciągu dosłownie kilku sekund są na każdym rogu pagody, w środku i na zewnątrz. Toż to prawdziwa turystyczna szarańcza! Siadamy spokojnie z boku i czekamy aż się wypstrykają i odfruną dalej. Atak trwał ok 5 minut – teraz można ze spokojem zrobić zdjęcie czy dwa :)
Jakoś nam się zasiedziało na zielonej trawce i zrobiła się 15.30, trzeba powoli ruszać pod ratusz. Mostem na północ, mijamy ponownie King George Square i jesteśmy. Trochę późno na odwiedzenie muzeum (zamykają o 17.00), ale na wieżę idealnie. Wjeżdża się starą, manualnie operowaną windą (ponoć najstarsza w Australii) z przewodnikiem. Po windzie jeszcze 90 schodów i jesteśmy na górze. Pod koniec XIX wieku był to najwyższy budynek w Brisbane (92 metry). Dziś górują nad nim z każdej strony ogromne biurowce. Z góry wygląda to nawet ciekawie – jesteśmy gdzieś tak w połowie ich wysokości.
Ratusz opuszczamy chwilkę po 17.00 kierując się na Post Office Square na festiwal jazzowy. Okazuje się on jakimś dziwnym i nie do końca darmowym. Po prostu kawiarnia na rogu organizuje takie spędy dla swoich klientów, którzy mogą zjeść/wypić przy okazji co nieco i posiedzieć przy stoliku na trawce. Zostaliśmy jakieś pół godziny. Duet na scenie wołał o pomstę do nieba. Jeśli chodzi o jazz to ja akurat jestem strasznie wybredny, i to czego doświadczyliśmy jak na moje ucho zahaczało o granice kakofonii. Lipa straszna, uciekamy.
Trzeba by coś zjeść, bo od rana na śniadaniu. Znajdujemy tajskie jedzonko. Tanie, pachnące i… paskudne w smaku! Zjadamy po pół dania i przenosimy się drzwi obok na drugą część obiadu – zapiekane ziemniaczki i kurczaczek :)
Wracamy powoli do hostelu, a tutaj zaskoczenie po drodze. Jeszcze jeden koncert jazzowy! Tym razem: 2x trąbka, saksofon altowy, gitara + basik, perkusja. Całość nawet przyjemnie nagłośniona, ludzi jak na lekarstwo, zostajemy do końca! No właśnie… do końca, czyli skończyli grać 2 minuty po tym jak usiedliśmy. Na szczęście tylko krótka przerwa.
Kolejnym bardzo miłym zaskoczeniem był uliczny artysta. To, co tworzył ten człowiek było niesamowite. Malował sprayem, starymi gazetami, szpachelką i własnymi palcami. Efekt był zdumiewający. Akurat kończył malować tygrysa na zamówienie. Wrzucę fotkę z obrazami. Kiedy skończył, podeszliśmy chwilkę porozmawiać. Tak sobie pomyślałem, że fajnie byłoby mieć w ramce okładkę z Dark Side of the Moon na pamiątkę. Okazuje się, że da się zrobić. Koszt $70-100. Nawet do przeżycia. Muszę się rozeznać ile kosztowała by wysyłka do Europy, pewnie nie mało. Z nami obraz nie może pojechać, bo zniszczy się podczas pierwszego lotu.
Znów wracamy na szlak. Do hostelu jednak nie docieramy po raz trzeci – ludzie na ulicy tańczą salsę, normalna dyskoteka w środku miasta. Zostajemy na chwilę, każdy przecież wie jak Szymon lubi tańczyć :)
Do hostelu wracamy po 23. Dzień zapowiadał się na krótki i nudny, a padliśmy do łóżek wykończeni. Może jednak Brisbane wcale nie jest takie nudne, jakby się wydawać mogło?