Geoblog.pl    spychi    Podróże    Na koniec świata i z powrotem    W stronę słońca
Zwiń mapę
2013
09
kwi

W stronę słońca

 
Australia
Australia, Sydney
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 26053 km
 
Pobudka o nieludzkiej godzinie: 2.45. Latanie z samego rana ma właściwie dwie strony: z jednej (tej gorszej) nie da rady się wyspać, nawet kładąc się odpowiednio wcześniej po prostu się nie da. Z drugiej jednak, nigdy nie tracisz dnia. Jest to bardzo fajne i w naszym przypadku zawsze dobrze się sprawdza.

Tym razem znów tak było, lot do Sydney o 6:35. Zamówiony wcześniej busik podjechał pod hostel o czasie i na lotnisko w Christchurch trafiliśmy w 15 minut. Odprawa bardzo szybko i sprawnie, kontrola również. Lot miał ostatecznie 30 minut opóźnienia, więc z Nowej Zelandii wylecieliśmy trochę po 7. Padało kiedy tutaj trafiliśmy, padało też i dzisiaj.

Z pobytu jesteśmy bardzo zadowoleni. Udało nam się zobaczyć więcej niż zamierzaliśmy, choć na kilka rzeczy zabrakło czasu. Chciałem napisać jakieś małe podsumowanie, ale chyba zostawię to na kiedy indziej :)

Do Sydney trafiliśmy punktualnie o 8 rano. Zmiana strefy czasowej, 2h do tyłu, czyli do Polski przez najbliższe 14 dni będzie nas dzielić 8 godzin.

W Sydney padało. W sumie to nawet lało. Odebraliśmy bagaże, wciągnęliśmy jakieś śniadanie, teraz trzeba dostać się do miasta. Lotnisko jest oddalone od centrum tylko 10km, więc powinno się udać autobusem miejskim. Za pociąg zdziercy chcą $16 / os (10 minut jazdy!), spod terminala jeździ tylko autobus linii 400, który nam nie pasuje. Wujek Google przyszedł z pomocą - po kilku minutach już wiemy, że 15-20 minut spacerku z lotniska i można wsiąść w autobus 422, który jedzie prawie że pod nasz hostel w centrum. Do tego bilet kosztuje $4.80 / os (30-40 minut jazdy). Jak na zawołanie przestało padać, więc skorupy na plecy i idziemy.

Przedmieścia Sydney do złudzenia przypominają okolice londyńskiego Camden. Mnóstwo kafejek, dziwnych sklepów, tu i ówdzie trochę pijaczków i podejrzanych typów, ale w sumie fajnie i kolorowo. Już tutaj widać, że miasto ma swój charakter. Centrum za to zupełnie inne – o tym za chwilę.

Hostel mamy na Pitt Street, meldujemy się bez problemów. Pokój na 11 piętrze. Wjeżdżamy windą i… szok. Niestety negatywnie. Pokój jest mały, zakurzony, okno nie widziało ściery chyba od dziesięcioleci. Niezbyt nam się podoba. Pościel za to czyściutka i pachnąca. W sumie to tylko na tym nam zależy, bo nic innego i tak nie będziemy w pokoju robić poza spaniem :)

Szybki prysznic i od razu w miasto. Centrum jest świetne. Strasznie nam się podoba. Czysto, przestrzennie, wielkie biurowce, taksówki i jednokierunkowe ulice. Pomimo, że Londyn jest o wiele większym i bardziej zaludnionym miastem, tam nie czuje się tak tego ogromu. A może za bardzo się już przyzwyczailiśmy… W Sydney widać, że miasto żyje. Wszędzie pełno ludzi: turyści, studenci, bezdomni, garnitury. Jest naprawdę bardzo fajnie. Do tego zrobiła się super pogoda. Słońce grzeje (24 stopnie), wiatru nie ma. Przy Hyde Parku (może 1/25 tego brytyjskiego) słychać jazgotanie papug, jest ich pełno na drzewach. Coraz bardziej mi się podoba.
Na pierwszy ogień poszło Sydney Tower Eye. Wieża widokowa mierząca coś ok 250m. Bilety po $26 / os, w cenie krótki film 4D (powtórka z London Eye) i wjazd na górę. Całość jest przeszklona dookoła, dostępne lornetki. Widok jest świetny – opera, most, kościółki, katedra, stadiony, nawet lotnisko i niektóre wyspy. Zwiedzający mogą kupić jeszcze Skywalk. Wychodzi się jeszcze wyżej (260m) na otwartą platformę widokową. Podłoga jest szklana i wystaje poza krawędź budynku. Brzmi fajnie, ale cena z kosmosu: $65 / os! Chyba ich pogięło…

Wracamy na grunt i dalej w kierunku Chinatown na obiad. Po drodze mijamy ratusz (w remoncie) i centra handlowe (Queen Victoria całkiem ładne). W Chinatown znajdujemy japońską knajpkę Pepper Lunch. Menu wygląda zachęcająco, więc zamawiamy. Dania docierają do nas z na wpół surowym mięsem, które trzeba sobie samemu dosmażyć według uznania w małej brytfannie. Super sprawa. Do tego warzywka, pieprzny ryż, jajko, pędy bambusa i słodki sos. Pycha!!!

Z Chinatown idziemy do Darling Harbour. Tutaj znów drzewka, fontanny, knajpki i bary, kilka statków zamienionych w restauracje. Słońce już zaszło, w biurowcach i sklepach naprzeciwko świecą się światła – całość tworzy bardzo miły dla oka widok. Lubimy takie klimaty.

Godzina jeszcze wczesna, więc spacer na północną stronę Harbour Bridge. Zajęło nam to ponad godzinę, ale warto było. Jako, że lubię takie industrialne budowle (w stylu Battersea Power Station) wszystko co duże i z żelaza zawsze jest fajne. Tym razem jest tak samo – most wymiata! Zawsze myślałem, że jest o wiele mniejszy a to całkiem wielkie bydlę. Kawał porządnej konstrukcji, jestem pod ogromnym wrażeniem. Lidzię bardziej zachwyciły budynki opery. Zwłaszcza, że wyglądały niesamowicie na tle nocnego miasta. Jutro podejdziemy bliżej – trzeba by zajrzeć na stronę internetową czy czasami nie ma dostępnych biletów w rozsądnej cenie. Z chęcią byśmy się przeszli na spektakl :)

Jesteśmy wykończeni po całym dniu chodzenia. Myślę, że mamy za sobą ok 20km miejskiego trekkingu. Do tego zmiana czasu i pobudka o 3 zrobiły swoje. Wracamy do hostelu powolnym spacerkiem. Po drodze zahaczamy o pub – zimne piwko się należy bez dwóch zdań.

W hostelu niemiła niespodzianka, nie ma ciepłej wody i nie będzie do jutra. Z czystym sumieniem możemy ODRADZIĆ pobyt w tym miejscu: Nomads Westend Backpackers (412 Pitt Street).

Kochani OMIJAJCIE Z DALEKA !!!
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (16)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (1)
DODAJ KOMENTARZ
genek
genek - 2013-04-11 15:49
akcja z busem 422 - szacun. Fachowcy z Was!!!
 
 
zwiedził 17.5% świata (35 państw)
Zasoby: 136 wpisów136 131 komentarzy131 1123 zdjęcia1123 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróże
24.04.2013 - 21.05.2019
 
 
28.02.2013 - 18.07.2013