W nocy było chyba ok. zera przy gruncie. Po przebudzeniu widać było szron na trawie i krzakach. Nas też trochę wymroziło, ale bez tragedii. Jeszcze 2 dni i uciekamy w cieplejsze rejony.
W drodze do Christchurch zatrzymujemy się na chwilę na tankowanie i wizytę w kościółku pw. Dobrego Pasterza. Akurat trwa niedzielna msza, więc trzeba troszkę poczekać. Kościółek jest bardzo mały, za to zlokalizowany jest pierwsza klasa. Nad samym brzegiem jeziora Tekapo. Po skończonej mszy zaglądamy do środka – tutaj nie jest już tak ładnie jak z zewnątrz. Właściwie to nic szczególnego. Ołtarz, kilka ławek, chyba nawet nie było żadnych malowideł czy figurek na ścianach – ale tutaj mogę się mylić, bo w środku byłem dosłownie pół minuty. Lidce bardzo podobało się ogromne okno za ołtarzem z widokiem na góry i jezioro.
Do Christchurch docieramy trochę po 16. Jedziemy do centrum, parkujemy auto. Zaglądamy do ogrodu botanicznego (bardzo ładny) i dalej do Catherdal Square. To co zobaczyliśmy przeszło nasze najśmielsze oczekiwanie – centrum miasta jest wciąż absolutnie zdewastowane. Wygląda to jak po wojnie, jak po zamachu bombowym. Apokalipsa… Ulice pozamykane, wszędzie rusztowania, gruz po zniszczonych budynkach. Rozmawialiśmy z kimś miejscowym – mówi, że prace idą tak powoli, ponieważ wiele budynków miało naruszoną konstrukcję, trzeba było je całkowicie wyburzyć. Do tego dochodzą uszkodzenia infrastruktury podziemnej. Obraz jest zatrważający. Nie jestem w stanie sobie wyobrazić jak to musiało wyglądać prawie 2 lata temu zaraz po trzęsieniu... szok.
Znów się rozpadało, więc jedziemy na kamping. Dziś ostatnia nocka w aucie. Jutro oddajemy srebrną strzałę, śpimy w hostelu i we wtorek rano lecimy do Sydney! Autko spisało się nienagannie. Woziło nam tyłki przez 3 tygodnie i pozwoliło przejechać w tym czasie prawie 4750 km.