Tego, co dzisiaj doświadczyliśmy nie da się opisać. Nasze mózgi i oczy były gwałcone bezlitośnie widokami. Inaczej nie potrafię tego ująć. Warto było dać się zmoczyć wczoraj, stracić jeden dzień, żeby dziś wszystko potoczyło się takim torem, jakim się potoczyło. Jeden z najbardziej pozytywnych dni w naszym życiu kiedykolwiek. Niesamowita pogoda, tak radykalnie inna niż wczoraj, widoki, mega pozytywni ludzie jakich spotkaliśmy na szlakach, wszystko razem :)
Na pierwszym szlaku stawiliśmy się krótko przed 10. Chmur trochę jest, ale w porównaniu z dniem wczorajszym nie ma o czym mówić. Na pierwszy ogień idzie wczorajszy Hooker Valley Track, z którego wczoraj spieprzaliśmy w podskokach. To była bardzo dobra decyzja. Cuda, jakie skrywały się pod chmurami powodowały dziś nieustanny opad kopary. Spójrzcie na fotki, Lidka starała się jak mogła – jednak żadne zdjęcie tego nie jest w stanie oddać.
Na tymże szlaku Li wypatrzyła pana fotografa z olbrzymim obiektywem. Mi nie trzeba dwa razy powtarzać, żeby zrodził się w głowie jakiś głupi pomysł. Więcej może nie napiszę – rzućcie okiem na dołączone dziś fotki. Pan fotograf okazał się bardzo miłym Chińczykiem, niemówiącym co prawda zbyt dużo po angielsku, ale „Kali być Kali mieć” i zawsze można się jakoś dogadać. Po 1,5h marszu docieramy na miejsce. Widok Mt. Cook nokautuje. Chmury zniknęły całkowicie, słońce świeci, wiatru zero, bosko! Wcinamy pyszne pomarańcze, Li od razu za aparat i jazda, a ja sobie leżę i ryjka opalam. Druga oficjalna nazwa tej góry to Aoraki, co w języku Maori oznacza "wiercąca chmury".
Po pół godziny pojawił się pan fotograf z żoną i córką + ktoś tam jeszcze. W sumie ekipa 5 osób. Zaczęli trzaskać sobie profesjonalną sesję. Ludzie wokół stoją i patrzą co się dzieje. Śmiesznie to wyglądało. Tutaj super akcent – Li robi mi fotę, na to podchodzi pan Chińczyk, zabiera nam aparat i cyka nam foty. Jego znajomy nas elegancko doświetla, nagle to my mamy profesjonalną sesję. Zdjęcia miodzio. Bardzo panu Chińczykowi dziękujemy :)
W drodze powrotnej spotykamy kolejną parę Polaków. Krótka gadka i okazuje się, że w środę wracają do kraju. Ciekawe połączenie: Christchurch – Auckland – Seul – Frankfurt, w sumie 4 przesiadki. Zapomniałem podpytać jakie to linie.
Kolejny szlak to zaległe Blue Lakes. Podjeżdzamy 8 km samochodem. Wąska szutrowa droga, trzeba sobie robić miejsce na każdej zatoczce, bo nie ma jak się wyminąć. Stoimy więc w zatoczce, ludzie jadący z naprzeciwka dziękują światłami, machają jak szaleni, uśmiechy od ucha do ucha. Widocznie słońce działa dziś na wszystkich mega pozytywnie.
Blue Lakes okazało się brzydkimi i niewartymi wysiłku bajorami. Kupa na całego. Niebieskie były tylko z nazwy. Na szczęście 25 minut dalej można dojść na punkt widokowy lodowca Tasman. Pięknie, idziemy. Podejście całkiem strome i kamieniste. Lodowiec i jezioro wygląda wręcz obłędnie. Mógłbym tam siedzieć i gapić się z godzinę.
Zrobiła się 16, jedziemy na jakiś obiad. Po nim ostatni dziś szlak – Red Tarns. Chcemy się załapać na zachód słońca. W górach wiadomo, że zawsze słońce zachodzi szybciej. To idziemy. W MORDĘ JAK BYŁO STROMO!!! Świetny szlak - po zboczu góry, muszę sprawdzić jaka była różnica poziomów. Moja kondycja przeprowadzkowa dała o sobie znać, pocisnąłem w górę jak kozica. Biedna Li została trochę w tyle, ledwo łapiąc oddech. Ale dała radę, Ona zawsze daje radę :) Normalnie idziemy równym tempem – tym razem chodziło o fajny zachód słońca, na który nie chcieliśmy się za żadne skarby spóźnić. No właśnie… docieramy na szczyt i… nic ciekawego. Zachód nas nie powalił. Nie przemyśleliśmy, że jesienią słońce przesuwa się po nieco innej linii na horyzoncie niż latem i z zachodu nic nie będzie. To nic – kolejne wzgórze zdobyte, kondycja przetestowana, warto było.
Przed 20 schodzimy w dół. Pisałem już wczoraj, że punkt informacyjny w Parku Narodowym Mount Cook jest świetnie przygotowany. Co więcej, na miejscu dostępne są prysznice z ciepłą wodą, $2 za 5 minut. No to cyk monetę z kieszeni – a, że mieliśmy ostatnie drobne – kąpiemy się szybko razem. Nigdzie indziej (poza schroniskami) nic takiego nie było. Ciepły prysznic po 10 godzinach w górach był jak zbawienie.
Mała dygresja. W porównaniu do Fox i Franz Josef, tutaj nie ma zbędnej komerchy. Nad lodowcami nie przelatuje co 10 minut helikopter z turystami, nikt nie proponuje odpłatnych wycieczek po lodowcu (jedynie kurs motorówką pod Tasmana), lodowca nie oddzielają żadne barierki, cisza i spokój. Na szczytach kilka schronisk, można zrobić kilkudniowy trekking, rewelacja. Na kilkugodzinnych szlakach też mniejszy tłok, milsi ludzie który mówią sobie „hello” z uśmiechem. Park jest super. Mamy wrażenie, że tutaj nikt nie chce za wszelką cenę wyciągnąć od turystów i traperów kasy, a po prostu umilić i ułatwić im pobyt. Dla nas ten park (i widoki!!!) przebił wszystko co widzieliśmy w NZ. Nie ma co ukrywać, że w ogromnym stopniu przyczyniła się do tego pogoda. Być może wrażenia byłyby zupełnie inne, gdyby nie bezchmurne niebo, brak wiatru i bardzo dobra widoczność przez cały dzień.
PS. Wracając na kamping zaatakowało nas stado królików. Poważnie. Było już ciemno i wyskakiwały nam co kilka minut prosto pod koła samochodu! Dobrze, że Lidzia jechała, bo ja akurat siedziałem obok i sączyłem zasłużone zimne piwko, na zakończenie tego niesamowitego dnia.