Moja kochana Żona ma dziś urodziny. Chyba całkowicie zapomniała o tym Matka Natura, bo właśnie wróciliśmy zmoczeni ze szlaku spod Mount Cook… Śpimy w motelu, czas na porządne pranie i rozprostowanie kości, ale może zacznę od początku.
Olaliśmy kompletnie wschód słońca śpiąc do 8. Od razu pakowanie i jedziemy do Twizel zameldować się w motelu. Właściwie to check-in jest od 14.00, ale może akurat uda nam się wbić wcześniej. 50km dalej docieramy do celu, pani na recepcji bardzo miła – od razu dała nam klucze do pokoju, nawet nie musiałem o nic pytać :)
Lidzia robi spaghetti, żeby już było gotowe na kolację, ja w tym czasie śniadanie. W międzyczasie ładujemy wszystkie baterie bo już pustynia była. Dziś wracamy w Alpy (Aoraki/Mt. Cook) więc trzeba się przygotować. Obowiązkowa kawka i trochę przed 11 ruszamy dalej. Do parku narodowego ok 60km, więc bez tragedii. Po prawej stronie ciągnie się polodowcowe jezioro Pukaki. Woda jest turkusowa. Niesamowicie fajnie kontrastuje z zachmurzonym niebem. Dziś znów zimno, jesień na całego. Termometr w okolicach 12-15 stopni, do tego przenikliwy lodowaty wiatr…
Chmurzy się coraz bardziej. Do Aoraki docieramy ok 12, w punkcie informacji turystycznej (koniecznie trzeba odwiedzić, świetnie przygotowany) zapoznajemy się ze szlakami. Wybieramy na dziś dwa: 3-godzinny Hooker Valley Track (fajna nazwa, nieprawdaż?) i Blue Lakes Walk (prowadzący do lodowca Tasman) znajdujący się w Tasman Valley, 8 km na wschód. Na jutro zostawiamy resztę.
Zgłodnieliśmy, więc trzeba jeszcze coś wszamać. Zabieram moją jubilatkę na jakieś lokalne danie (pozdrawiamy serdecznie Jurka!) – wybór pada na pizzę z kawałkami łososia z pobliskiej hodowli, do tego kapary, cytrynka i pyszny koperek, cud miód.
Gotowi do boju ruszamy na szlak. Niebo jest już całkowicie zasłonięte chmurami, wiatr wieje jak wściekły, nie wygląda to za dobrze… Najwyżej się cofniemy.
Po 20 minutach marszu rozpadało się strasznie. Leje, że świata nie widać… Tak jak pisałem na początku, Matka Natura zapomniała, że Li ma dzisiaj urodziny. Nie ma co… cofamy się do auta. Niestety nie zapowiada się na zmianę pogody. Wszędzie chmury, szczytów nie widać. Zresztą rzeki 150m za nami też nie widać… Trudno, trzeba wracać do motelu, zrobić pranie. Kolacja ugotowana, zapas piwka i winka jest. Zapowiada się wieczór filmowy, pierwszy od wyjazdu z domu. Elegancko! :)
Wyjeżdżając z Parku Narodowego zmiana pogody o 180 stopni. Słońce praży, wiatr się uspokoił. I to zaledwie pół godziny jazdy… Tylko w lusterku widać góry pogrążone w granatowych chmurach. Nie ma bata, będzie tam lało do końca dnia. Z drugiej strony nie ma się co dziwić. Mount Cook ma 3754m, sąsiadujące szczyty też nie są dużo niższe. Widocznie musi się dziś wypadać, żeby jutro było ładnie. Trzymamy kciuki.