W nocy błyskało się i grzmiało jakby Australijczycy rozpoczęli działania wojenne. Do tego deszcz walił nam w samochód z przerażającą siłą – aż dziwne że rano nie było w nim dziury. Przez to wszystko nie mogliśmy spać. Wygramoliliśmy się z barłogów przed 9, gorący prysznic, śniadanie i można ruszać na szlak. Ciekawe jak będzie z błockiem… Pogoda zmieniła się o 180 stopni. Na niebie tylko drobne chmurki, słońce świeci, tylko zimno się zrobiło. Czuć już powoli jesień w powietrzu.
Jedziemy pod wejście na Key Summit Alpine Walk, szlak zaplanowany na wczoraj. Jest on dość prosty, droga w obie strony zajmuje ok 3h, długość to niecałe 7km. Zaczyna się w tym samym miejscu co słynny Routeburn Track, dopiero po godzinie marszu każdy z nich rozgałęzia się w swoją stronę.
Nazwa Key Summit wywodzi się między innymi od faktu, iż ze znajdującego się na szczycie źródełka (a raczej małego bajorka) wypływają trzy większe rzeki rejonu Otago i Southland: Hollyford River (to nad nią spaliśmy przez ostatnie dwie noce), Eglinton-Waiau River oraz Greenstone-Clutha River. Ze szczytu (gdzie swoją drogą wiał okropnie zimny wiatr, weszliśmy w koszulkach a schodziliśmy w kurtkach z kapturami na głowach!) widać też bardzo dobrze Jezioro Marian :)
Po zejściu wcinamy kanapki i dalej w drogę. Kilkanaście kilometrów na południe zaliczamy bardzo fajną godzinną pętlę przez las. Prowadzi ona m.in. nad jezioro Gunn. Fajne miejsce na pomoczenie kija w cieplejsze dni.
Kolejny przystanek to Mirror Lakes, system połączonych małych jezior o krystalicznie czystej wodzie. Nie jest głęboko, na oko jakies 2-3 metry, dno widać bez żadnego problemu. Na tablicy informacyjnej wyczytałem, że jest to miejsce odpoczynku m.in. pstrągów tęczowych, ale żadnego nie udało się nam wypatrzeć.
Ostatnie jezioro i szlak do zaliczenia na dziś to godzinna wędrówka do Mistletoe Lake. Jezioro jak jezioro, nic ciekawego. Tym bardziej, że jesteśmy zmęczeni po burzowej nocy. I głodni – zjedliśmy wszystkie nasze zapasy. Tak więc chcąc nie chcąc opuszczamy Fiordlandię, w której dane było nam spędzić póki co 48 godzin i ruszamy ku cywilizacji do Te Anau.
PS. na kolację zjedliśmy najgorsze, najmniej smaczne, okropne i w ogóle BLLEEE chińskie żarcie w naszym życiu. Widocznie kucharz, który je przyrządzał, dawno już nie był w swojej ojczyźnie…