Zeszłoroczną Wielkanoc spędziliśmy wylegując się pod palmami na Kubie. W tym roku od samego rana odganiamy się od natrętnych muszek gdzieś na skraju Nowej Zelandii. Od rana mżawka na zmianę z delikatnym deszczem, ale chyba jednak skusimy się na wyprawę w góry.
Na pierwszy ogień zaliczamy 3-godzinny szlak nad jeziorko o bardzo polskiej nazwie – Marian. Pani recepcjonistka na kampingu bardzo nas zachęcała. Zapomniała jednak dodać, że szlak jest cholernie stromy i przy takich warunkach jak dziś trzeba bardzo uważać. Skręcić nogę na mokrych kamieniach czy drewnie można przecież w kilka sekund. Szlak wyciska z nas siódme poty (dosłownie, ze mnie pot kapie litrami). Sapiemy jak dwie lokomotywy, naprawdę stromo! Trzeba używać nisko wiszących gałęzi, żeby wejść na wyższe skałki.
Wysiłek został sowicie wynagrodzony. Niskie deszczowe chmury rozpierzchły się nieco kiedy dotarliśmy nad jezioro - można cyknąć kilka fotek. Nawet muszki były nadzwyczaj łaskawe i przez prawie 20 minut zostawiły MNIE w spokoju – przerzuciły się na Lidkę, pomarańczowa kurtka zadziałała jak płachta na byka! Życie jest piękne. Jak to zazwyczaj bywa, zejście na dół trwa o połowę krócej niż droga pod górę. Dobrze, że wybraliśmy się tak wcześnie rano, bo ścieżka zaczyna powoli przypominać mały błotny potok.
Po zejściu ze szlaku jedziemy jeszcze raz przez Homer Tunnel. Wczoraj było już prawie ciemno i ominęliśmy The Chasm. Jest to nazwa wodospadu, który przez tysiąclecia wyrzeźbił nieprawdopodobne formy skalne, do złudzenia przypominające grube kości. Do tego kładka widokowa przebiega nad wodospadem (na oko 15-20 metrów), co przekłada się na niesamowity widok.
Pogoda zaczyna się coraz bardziej psuć. Chcieliśmy zaliczyć dziś jeszcze jeden 3-godzinny szlak (Key Summit), ale chyba będziemy musieli zostawić go na jutro. Widoczność jest bliska zeru, nie widać nie tylko szczytów, ale i samych gór. Do tego deszcz przybiera na sile. Zapada decyzja – złamiemy zasadę przyjętą na Nową Zelandię i dziś znów będziemy nocować na tym samym kampingu. Cena i warunki zasługują na zrobienie wyjątku od reguły :) Kolejnym plusem jest odległość od Key Summit – niecałe 10km, więc będzie blisko jutro rano.
Ostatnią rzeczą do zwiedzenia na dziś zostaje wodospad Humbolt. Ten mierzący 275 metrów gigant robi nie małe wrażenie. Pomimo dość znacznego oddalenia od punktu widokowego słychać potężny huk wody. Chcieliśmy jeszcze sobie posiedzieć i popatrzeć, ale przegonił nas deszcz. Lipa, rozpadało się na dobre. Uciekamy do samochodu i spadamy na kamping. Szkoda trochę dnia, ale cóż zrobić. Tak na marginesie – dziś stuknęło nam 3000km.
Lidzia wyczarowuje pyszny świąteczny obiad z niczego (nie wiem jak ona to robi). Brzuchy pełne, w kominku trzaska drewno, zimne piwko w zasięgu ręki – Wesołych Świąt Kochani!