Dziś kierunek Milford Sound. Pogoda jeszcze całkiem fajna. Co prawda niebo trochę zachmurzone, ale tragedii nie ma. Przed nami 300km, ostatni rejs na fiordy wypływa o 15:45. Jak się uda to git, jak nie to nic się nie stanie.
Po drodze trafiamy na wyścig kolarski! Najpierw grupa kobiet, a kilka kilometrów dalej mężczyźni. Rowerki pierwsza klasa, myślę że nie dużo tańsze od tych, które widzieliśmy podczas Olimpiady w Londynie. Towarzyszymy im na odcinku prawie 70km, co chwila mijając większe lub mniejsze grupki.
Do Te Anau dojeżdżamy bardzo szybko, miasteczko jednak mijamy bokiem. Zmiana kierowców i dalej przez Fiordlandię. Widoki po lewej stronie super, góry naprawdę imponujące. Co chwila mijamy punkty widokowe i wejścia na ścieżki trekkingowe – opcja, z której na pewno skorzystamy jeśli pogoda pozwoli.
20 km przed Milford Sound znajduje się Homer Tunnel. Tunel prowadzi przez górę, w tę stronę jedzie się cały czas w dół. Powietrze w środku jest absolutnie lodowate. Bardzo nam się podoba. Po wyjeździe z tunelu kolejne 10km krętą drogą w dół i już jesteśmy na miejscu. Docieramy o godz 14:00, kupujemy bilety na ostatni rejs ($75 / os, rejs trwa 2h15m) i zamawiamy obiad.
Najedzeni zaliczamy jeszcze obowiązkową kawkę, zabieramy z samochodu kurtki na wszelki wypadek i spacerkiem do portu (10 minut). Tam wymieniamy nasze bilety na karty pokładowe i po kilku minutach już siedzimy na statku. Są 2 pokłady, górny (w połowie odkryty) i dolny. My oczywiście u góry.
Na Mitre Peak (1692 m, góra dosłownie wyrasta z wody) niestety nie było ani trochę śniegu, szkoda bo liczyliśmy na efektowne fotki. Niebo też się całkowicie zachmurzyło, na szczęście chmury nie przesłaniają widoku szczytów. Li w żywiole, aparat się grzeje, a ja tylko biegam od burty do burty bo akurat pani przewodnik opowiada o czymś po drugiej stronie. Udaje nam się zobaczyć foki wylegujące się na kamieniach, nawet coś między kilkoma nie zatrybiło bo zaczęły walczyć ze sobą. Słodko :)
Kapitan wypływa spomiędzy fiordów na otwarte morze. Robi się niezła fala, kilka osób ucieka do łazienki bo kołysanka na całego. Nam się bardzo podoba. Nawrotka na morzu (na delfiny nie trafiliśmy) i wpływamy ponownie między fiordy, tym razem z drugiej strony. Kapitan podpływa bardzo blisko pod jeden z wodospadów. Legenda ponoć głosi, że kogo zmoczy jego woda będzie żył o 10 lat dłużej. Idę na dziób statku – w tym samym momencie wiatr obraca się w drugą stronę i kompletnie moczy wszystkich stojących na przedzie. Mnie również. Jestem przemoczony, ale to raczej niska cena jaką trzeba zapłacić za bonusowe 10 wiosen.
Rejs kończy się ok 18. Trochę zgłodnieliśmy więc odwiedzamy pobliski (i jedyny) bar, zamawiamy po zupie z dyni („bardzo” smaczna, ja zjadłem chyba w ciągu minuty starając się nie oddychać nosem…. ale za to ciepło się zrobiło :). Nie mamy jeszcze pomysłu na nocleg dzisiaj, po drodze mijaliśmy jakieś kampingi, będzie trzeba gdzieś zahaczyć. Wybieramy pierwszy napotkany. 8km od drogi, w lesie nad rzeką – okazał się strzałem w dziesiątkę. Za $12 / os mamy ciepłą bieżącą wodę, miejsce na namiot/samochód, dostęp do w pełni wyposażonej kuchni, grilla na zewnątrz. Jest też coś na wzór świetlicy, z kominkiem i wygodnymi kanapami. Jest prąd, więc ładujemy baterie. Luksusy nie z tej ziemi. Jedyny minus to brak Internetu.
Kamping nazywa się Gunns Camp, znajduje się w dolinie Hollyford i pierwotnie został założony przez pionierów budujących m.in. Homer Tunnel w latach 30-50 ubiegłego wieku. 20 lat temu spłonął niemal doszczętnie (kamping nie tunel), w chwili obecnej został całkowicie odrestaurowany. Bardzo przyjemne miejsce na nocleg czy dwa – polecamy. Trzeba tylko koniecznie pamiętać o zapasie repelentów z DEET. Meszki tutaj to prawdziwy Armagedon. Na miejscu można odwiedzić małe muzeum i dowiedzieć się tego i owego o kampingu, budowie tunelu czy konsumpcji alkoholu w tych okolicach :)
Jutro w planach trekking, ale wszystko zależy od aury. Kładziemy się spać po 22, usypiani kroplami deszczu łomoczącymi w dach naszej srebrnej strzały…