Wanaka bardzo nam się spodobało. Rano zaliczyliśmy jeszcze małą sesję organizacyjną co do lotów w Australii – niestety jeśli chce się tanio latać to trzeba śledzić promocyjne ceny biletów i łapać okazje. Plan w Australii został jeszcze bardziej skrócony: wychodzi na to, że zostaniemy tylko kilka dni w Sydney, później obowiązkowo Cairns i Wielka Rafa Koralowa, a po Rafie od razu lecimy na Bali. Tak to ma wyglądać póki co, ale jak znam życie to wszystko się może zmienić. Biletów nie kupiliśmy – trochę drogo, więc dajemy sobie tydzień na kontrolowanie cen i ustrzelenie czegoś ciekawego.
Tak nam zleciało prawie pół dnia, jedziemy po jakiś obiad i wylegiwać się nad jeziorko. Widoki są cudne, pogoda dopisuje (26 stopni). Obiad wcinamy pod drzewkiem na kamienistej plaży, ludzi prawie nie ma, cisza i spokój. W między czasie rozgrywamy kilka mini-meczyków w warcaby :)
Mieliśmy zostać jeszcze jedną noc w okolicach Wanaka, ale po godz 16 podejmujemy decyzję, że jedziemy do Queenstown. Zamiast krajowej Super Highway 6 wybieramy skrót przez górę. Nachylenie naprawdę spore, nissan ma co cisnąć. Drugi, w porywach trzeci bieg, 4000rpm i max 40km/h, zapowiada się ciekawa jazda w dół. Droga jest tak kręta, że obowiązuje na niej zakaz jazdy ciężarówek (powyżej 7.5 tony) i zakaz holowania/ciągnięcia jakichkolwiek przyczep. Nie wszystkich to jednak obchodzi - mijamy jeepy ciągnące na lawetach małe łódki i motorówki.
Na górze po prostu (przepraszam za wyrażenie) URYWA NAM D**Y !!! Dla mnie bez wątpienia najpiękniejszy widok jaki do tej pory widziałem w Nowej Zelandii… Queenstown z lotu ptaka, otoczone z obu stron górami, wszędzie zielone lasy a do tego rzeka i jezioro… siedzę na tym punkcie widokowym i po prostu nie mogę uwierzyć co jest przede mną. Lidzia trzaska fotki jak rasowy Japończyk.
Droga w dół też super, serpentyny testują hamulce wydawało by się do granic możliwości. Na niektórych zakrętach ograniczenie do 15 km/h. Li sprawdziła się w roli reportera, mamy film w full HD ze zjazdu, premiera pod koniec listopada na ziemi lubuskiej.
Wjeżdżamy do Queenstown. W końcu jakaś cywilizacja, luksusowe wille, markowe sklepy, widać że kasa przewala się tutaj grubo. Powszechna jest opinia, że miasto do złudzenia przypomina Zakopane. Ja co prawda nigdy tam nie trafiłem, ale Li potwierdza tę opinię. Zwiedzanie miasteczka zostawiamy sobie na jutro, a dziś jedziemy 15 km na zachód (właściwie północny-zachód) nad jezioro Moke, gdzie dziś rozbijamy nocleg.
Kończy się asfalt, zaczyna się szutrowy off-road, czyli to co lubimy najbardziej. Kamping polecamy ze szczerym sercem. Koszt to $6 / os., baaaardzo dużo miejsca (największy jak do tej pory), otoczony górami z każdej strony, toalety czyste i pachnące, bieżąca woda, zadaszona kuchnia polowa. Naprawdę super, jeden z fajniejszych kampingów w NZ jakie znaleźliśmy.
Jutro zwiedzamy miasteczko, a później jedziemy do Milford Sound. Ogromnym minusem jest to, że od poniedziałku ma przyjść kilkudniowe załamanie pogody – deszcz i 14-15 stopni, więc niezbyt ciekawie. Chociaż kto wie, może akurat przejdzie bokiem ;)