Nowy system grzewczy zastosowany przez nas (czyt. gruba kołdra pod tyłkami, potem dopiero karimaty i śpiwory) sprawdził się znakomicie. W końcu śpimy w koszulkach i krótkich spodniach, nie marzniemy, jest git. Dziś pobudka o 5:45, transformacja naszej sypialni w pokój dzienny i jedziemy na prom. Wellington o tej godzinie w niedzielę rano jest kompletnie puste, na ulicy zaledwie kilka samochodów (głównie taksówki). Co ciekawe – po drodze mijamy coś na kształt happeningu: ludzie biegają wkoło wyznaczonej trasy już od… wczoraj. To samo miejsce mijaliśmy poprzedniego dnia ok godz. 19 i wyglądało to identycznie jak teraz. Ciekawe…
Odprawa przed promem bez problemu. Nasza rezerwacja przesunięta z piątku jest w systemie i czeka na nas. Prom całkiem fajny, choć dużo mniejszy niż ten kursujący na trasie Dover-Calais. Rejs do Picton trwa 3.5h, na pokładzie jest darmowe wi-fi, wiec można poplanować sobie co nieco (jak się później okazało prędkość tego wi-fi wołała o pomstę do nieba, po prostu Trzeci Świat…)
Picton okazało się bardzo przyjemnym małym miasteczkiem. Tankujemy samochód (tym razem spalanie wyniosło… 7.5l/100km z klimą! Jestem w szoku.) i jedziemy na obiad – skoro rybacka mieścina to nie może się obejść bez ryby i frytek. Cena super, za 2 porcje płacimy $12. Całość dostajemy zawinięte w GAZETĘ (!), tak w gazetę, tradycyjny sposób pakowania ryby i frytek, którego niestety w Londynie już nie doświadczysz. Z pysznym obiadkiem jedziemy na punkt widokowy nad miastem. Słońce praży, wiatru nie ma, aż chce się posiedzieć na ławce i dobrze zjeść.
Po drodze do Nelson (gdzie dziś nocujemy) zaliczamy jeszcze Marlborough Sounds. Kręte górskie drogi, dobry asfalt, można trochę poszaleć ;) Lidzia pstryka niezliczoną ilość zdjęć, widoki są cudowne. Gęsto zalesione górskie zbocza, zupełnie inne niż te na północnej wyspie.
Do Nelson zostało nam jeszcze jakieś 120km, po drodze zaliczamy lody i kawkę. W Nelson znajdujemy swoje miejsce parkingowe – plac pod średniej wielkości parkiem na obrzeżach miasta, z dostępnym prysznicem i toaletami. Całkiem fajnie, choć miejscówki z poprzedniej nocy nie przebija. Po kolacji siadamy trochę nad mapą i planujemy mniej więcej trasę. Wychodzi nam zarys na kolejne 14 dni (jeszcze przez 15 mamy auto więc 1 dzień w zapasie, 09.04 lecimy do Australii) i około 2300-2500km do zrobienia. Pewnie nie raz się to zmieni, ale chociaż już wiemy mniej więcej co i gdzie chcemy zobaczyć.
Plan na jutro: wyjechać jeszcze przed świtem i dotrzeć w okolice Fox Glacier / Franz Josef, gdzie znajdują się lodowce o tych samych nazwach. Do zrobienia prawie 450km, więc o godzinie 21 grzecznie kładziemy się spać :)