Wstaliśmy o 5.00. Cóż za nieludzka pora… Myjemy zęby i od razu jedziemy na wejście na szlak. Nie chce nam się tłuc autobusem, jeśli nie zdążymy zając sobie miejsca na parkingu. Wczoraj kobieta na innym polu namiotowym wskazała nam miejsce, gdzie musimy być maksymalnie do 6.30. Na miejscu jesteśmy godzinę wcześniej, ale… coś tu nie gra. Nie ma w ogóle ludzi, wszystko zamknięte, pusto i ciemno. Zdecydowanie coś jest nie tak. Ja chciałem zostać i poczekać, ale Lidka uparła się żeby wrócić na dół na parking. Tak też zrobiliśmy i to był słuszny krok. W knajpce świeci się jedno jedyne światło, jakaś kobieta pracuje już przygotowując posiłki. Pukamy w okno, mówimy o co chodzi i już wszystko jasne. Jesteśmy w złym miejscu. Wczoraj babsztyl z kempingu pokierował nas źle… Cudownie. Gaz do dechy i jedziemy żeby załapać się na parking. Takie akcje to już mamy w małym palcu :) Udaje się – wjeżdżamy jako jedno z ostatnich aut (5 miejsc wolnych po naszym przyjeździe). Słońce jeszcze nie wstało, więc my też uderzamy w kimono na trochę.
Pobudka nr 2 po godzinie 7.00, jemy śniadanie, zakładamy na grzbiet co się da. Jest naprawdę chłodno, ok 5-6 stopni. Wraz z pierwszymi promieniami słońca wchodzimy na szlak. Trasa liczy 19.4km, szacowany czas to 6.5h. Jak pisałem wczoraj – niestety ze względu na aktywność jednego z wulkanów możemy zrobić tylko 70% szlaku i musimy się cofnąć. To będzie grubo ponad 20km.
Widoki są niesamowite. Trochę przypomina to park wulkaniczny na Lanzarote. Dla mnie największą atrakcją jest przejście obok wulkanu Ngauruhoe, na którym wzorowana była Mt. Doom z Władcy Pierścieni. Efekt jest powalający. Podejście nie jest zbyt trudne, ciężko i stromo zaczyna się po niecałych 3h marszu, odcinek przed Czerwonym Kraterem do Emerald Lakes wyciska z nas niezłe poty. Do tego słońce zaszło i zrobiło się przenikliwie zimno. Wejście na szczyt wynagradza wszystko – widoki po raz kolejny nokautują (wiem wiem, powtarzam się jak zacięta płyta :P) Nad jeziorkami spotykamy pierwszą Polkę. Na stałe mieszka w Niemczech, jej mama pochodzi z Torunia. Też jest w trakcie wyprawy z plecakiem do Nowej Zelandii, Australii i Malezji.
Coraz bardziej się chmurzy, więc po godz 12.00 zaczynamy schodzić do samochodu. Zejście sprawia mi trochę problemów. Mam nowe buty trekkingowe, które jakąś godzinę przed końcem trasy zaczęły mnie strasznie uwierać, powodując dwa duże bąble. Trzeba będzie zaleczyć piwem wieczorem :) Podczas zejścia znów spotykamy grupkę Polaków! Tym razem 2 małżeństwa spod Krakowa.
Zmęczeni, ale szczęśliwi schodzimy ze szlaku. Stąd bardzo blisko bo jakieś 20km do hostelu, w którym dzisiaj kimamy. Meldujemy się bez żadnych problemów. Standard i obsługa na 5+, zdecydowanie będziemy polecać. Pokój zapłacony ($62), na miejscu jest automat do prania + suszarka, więc wstawiamy pierwsze w Nowej Zelandii pranie ($7 z suszeniem i proszkiem). Potrwa to 1.5h więc mamy więc czas żeby skoczyć do sklepu obok po jakieś mięso na kolację. W międzyczasie bierzemy w recepcji też login i hasło do Internetu (24h dostęp za $5). Pranie zrobione, blog uzupełniony, wszystkie baterie się ładują. Teraz jeszcze prysznic i można iść spać.
To był naprawdę pozytywny i bardzo długi dzień. Nie zepsuły go nawet moje bąble i odciski. Jutro jedziemy do stolicy (ok 400km), w niedzielę z samego rana przeprawa na południową wyspę.