Wstajemy dość wcześnie bo w planach jak zwykle bardzo dużo. Jako, że nie kręci nas zbytnio zwiedzanie miast i wolimy sobie posiedzieć na jeziorkiem czy oceanem, wolimy unikać większych skupisk ludzkich (no chyba, że nie da się inaczej :) Tak miało być, ale zmieniamy plany i jedziemy zobaczyć do centrum Auckland. Na samym starcie jedziemy jeszcze zatankować auto. Cena paliwa: $2.15 za litr. Wczoraj zrobiliśmy 420km, dziś tankujemy 35 litrów do pełna. Wychodzi ok 8.3l/100km, całkiem spoko wynik jak na tej wielkości samochód (i moją ciężką nogę ;p). Gotowi, ruszamy dalej.
Wspólny wniosek: Auckland nie podoba nam się! Miasto jest jakieś takie obskurne, wygląda jak przedmieścia Croydon w Londynie. Puste sklepy, jakoś tak pusto, ludzi mało, nic szczególnego. Nawet Sky Tower (ponad 300m) nie robi na nas zbytniego wrażenia i odpuszczamy sobie wjazd na górę. Zwiedzamy za to całkiem fajny port, niektóre łajby powodują opad szczęki. Zacumowane są jachty z Europy, dużo z Francji, chyba jeden z Włoch, niezły szmat drogi od macierzystego portu. Obiad zaliczamy w McDonald’s, kupujemy coś na kolację i śniadanie, gotowi do drogi ruszamy w kierunku parkingu.
Tutaj bardzo niemiła niespodzianka. Za parking mieliśmy zapłacić w automacie $5 za 3 godziny a płacimy… $22!!! Cholera wie dlaczego. Facet z obsługi nie potrafił tego wytłumaczyć, kazał nam udać się do biura. Niestety nie mamy na to czasu, zawiedzeni Auckland po raz wtóry spadamy na południe.
Trasa prowadzi w pobliże miejscowości Matamata. Tak! Ten kto zgadł ma browarka – jedziemy obejrzeć plan filmowy Hobbita i Władcy Pierścieni :) Farma, na której znajduje się Hobbiton jest całkowicie odseparowana od drogi. Układ jaki zawarł Jackson z właścicielami gruntu jest prosty: po skończonych zdjęciach do Hobbita (ukończyli już ponoć też zdjęcia do trzeciej części) zostawili plan tak jak był, żeby wspólnie ściągać kasę z turystów. Plan idealny. Po Władcy Pierścieni wszystko zostało rozebrane, ale z tego co mówiła pani przewodnik tylu turystów i fanów Tolkiena przyjeżdżało w te strony w poszukiwaniu Bag End, że grzechem było by pozwolić rozebrać hobbitowe domki ponownie.
Cena trochę wysoka ($75 / os za 2h zwiedzania) ale warto. Warto jak cholera! Tolkienowskie Shire na żywo wygląda nawet lepiej niż we filmie. Nie da się tego opisać. Wszędzie żywe rośliny (tylko buk nad chatą Bilbo jest sztuczny, dostaliśmy nawet po liściu na pamiątkę), mnóstwo rekwizytów oczywiście w skali dla Hobbitów. Cudowne miejsce. Nic nie zostało zmienione po wyjeździe ekipy filmowej, efekt jest niesamowity. Farma została odkryta przez Jacksona podczas lotów nad Nową Zelandią, była ostatnim miejscem jakie zauważył. Pod koniec zwiedzania dostajemy jeszcze po gratisowym drinku, pyszne piwko – jeśli wierzyć pani przewodnik, warzone specjalnie dla ekipy filmowej, a teraz tylko dla turystów. Piwko pijemy w słynnym Green Dragon, klimat tego miejsca naprawdę powala na łopatki. Chciałoby się zostać cały dzień…
Z Hobbitonu jedziemy do Rotorua. Jest tam piękne i duże jezioro, wokół którego znaleźć można mnóstwo naturalnych ciepłych źródeł i gejzerów. Docieramy po zmroku, nigdzie nie możemy znaleźć darmowego (ani też płatnego) miejsca kampingowego. Włóczymy się jeszcze wokół jeziora przez dobre pół godziny, ale rezultat marny. Dopiero za miastem, zrezygnowani i wkurzeni, znajdujemy dziki parking przy drodze nr 30, tam rozbijamy obóz i kończymy dzień.