Pobudka o 8 rano, szybkie śniadanko i już jesteśmy w drodze na… lotnisko. 4 km, więc można spokojnie przejść się z buta, zwłaszcza że pogoda dziś bardzo ładna od rana. Cel prosty: kupić kartę sim 3G w celu uruchomienia nawigacji w telefonie i wynajem samochodu. Po 45 minutach docieramy do terminalu. Kartę sim można kupić za $30, w tym pakiet 50 minut + 500MB Internetu, brzmi super. Szkopuł w tym, że cos z moim iPhonem jest nie tak – nie chce ruszyc Internet z Telecom ani Vodafone. Widocznie coś nie tak z ustawieniami. Facet w sklepie rozkłada bezradnie ręce i mówi że nic się nie da zrobić. Ja tam wiem swoje, sim kupujemy bo nie ma rzeczy niemożliwych i na pewno coś się później uda skonfigurować.
Teraz auto: ceny na lotnisku zabójcze! Firma o obiecującej nazwie Bugdet zaoferowała nam wynajem kombi na 21 dni za bagatela, $4000… kogoś tu pogięło. Avis już o wiele tańszy, $1160 ale też rezygnujemy. Wczoraj w hostelu wpadła Lidce w ręce ulotka firmy Quality Cars, dzwonimy – jest kombi za $630! Facet odbiera nas z terminalu i jedziemy do ich biura. Okazuje się, że firmę prowadzi brygada z Indii ledwie mówiąca po angielsku. Na szczęście pojawia się szefowa, z którą można co nieco ustalić. Ostatecznie dostajemy też prom na południową wyspę gratis, trzeba tylko zapłacić za 2 pasażerów ($66 od osoby) co od razu robimy żeby mieć już to z głowy. Prom mamy na piątek, jeśli okaże się, że to za krótko to będziemy dzwonić i przekładać rezerwację. Po ok pół godziny wszystko gotowe, papiery podpisane, pieniądze przelane i odjeżdżamy Nissanem Wingroad z silnikiem 1.8 w automacie. Całkiem spore auto, do spania powinno być wygodnie.
Dziś mamy jeszcze jedną nockę w hostelu, więc plecaki zostają, a my jedziemy w kierunku wschodnim. Trasa: Thames - Coromandel Pennisula - Hot Water Beach – Bombay (!!!) – Auckland. Wyjeżdżamy przed godziną 15.00, plan na ponad 400km, ciekawe czy się wyrobimy przed zachodem słońca (20-20.30). Udało mi się skonfigurować telefon, nawigacja śmiga, można ruszać.
Już po 50 km nokautują nas widoki. Kolor wody w zatokach, wszędzie góry i pagórki, lasy, przepięknie! Do tego kręte górskie drogi, zupełnie jak w Bieszczadach. Co chwilę przystanek na obowiązkową sesję zdjęciową, Lidzia wniebowzięta :) Drogę na Hot Water Beach chcieliśmy sobie skrócić jadąc szutrową drogą przez góry. Niestety po 45 minutach jazdy okazało się, że jest… ZAMKNIĘTA!!! I zero znaku czy informacji wcześniej.. Pięknie, to z powrotem do Tapu. Szkoda, że straciliśmy w ten sposób prawie 1,5h i chyba nie zdążymy na Hot Water Beach przed zachodem słońca. W skrócie: jest to plaża o wyjątkowych właściwościach termalnych. W czasie odpływu można wykopać sobie dziurę i korzystać z uroków naturalnego jacuzzi.
No i nie udało się, na miejsce dotarliśmy już po zmroku. Szkoda, że nie mamy swoich plecaków, można by zostać na noc, a tak trzeba jeszcze wrócić po nie do Auckland. Po drodze łapie nas jeszcze ulewny deszcz, co na górskiej drodze nie jest zbyt pomocne… Do hostelu wracamy ok 23, kolacja, prysznic i spać. Jutro ruszamy naszym „camperem” na południe do Rotoura.