Z ulgą opuszczamy White House Hotel – naprawdę, omijajcie z daleka. Chyba, że lubicie klimaty rodem z filmu Piła, syfny prysznic i przepełnione wilgocią pokoje za nieadekwatną cenę. Pan z recepcji załatwia nam taxi na dworzec kolejowy (2.000 MMK). Jest godz 7.15, ulice jeszcze przejezdne więc na dworzec docieramy w 15 minut. Kupujemy bilet w klasie ordinary, czyli trzeciej (są: ordinary [3], first [de facto 2], upper [1], ale nie każdy pociąg składa się ze wszystkich trzech). Jako, że kolej państwowa a kasiora idzie do junty to turyści płacą w dolarach. W tym wypadku po 2$ / osoba. Do Bago jest ok 120km samochodem i 80 km pociągiem. Tak czy inaczej przejazd trwa 2 godziny.
Do odjazdu jeszcze 20 minut, więc idę po jakieś śniadanie. Padło na rogale i chrupki, nawet dobre. Na peronie są 2 sklepy. W obu sprzedają 9-10 letnie dzieci. Lepsze to niż chodzenie po mieście za turystami i żebranie. Wczoraj mieliśmy taką sytuację w okolicach marketu Bogyoke.
Obserwujemy lokalnych, wszyscy jak jeden mąż wsiadają do zwykłej klasy, my też. Patrzyli jakby kosmitów przywiało. Do tego jeszcze facet sprawdzający bilety zaprowadził nas do wagonu, bo choć miejsca numerowane to na ławkach ichnie cyfry (na bilecie arabskie). Siadamy, plecaki na górę, można jechać. Ławki drewniane, ogólnie czysto ale bardzo ascetycznie. Trochę gorzej niż polskie „jednostki”, ale bez przesady. W międzyczasie oglądamy jak wygląda zamiatanie peronu – wszystko leci na tory. Foliowe torebki, gazety, papierki, niedopałki, WSZYSTKO. Później nikt tego już nie tyka.
Ruszamy. Po 5 minutach zaczyna się jazda po bandzie. Wagony kołyszą się na prawo i lewo, każdy w inną stronę. Na miejscowych nie robi to żadnego wrażenia, ale nam się wydaje że zaraz polecimy na bok. Tory krzywe maksymalnie. Do tego maszynista cały czas przyspiesza. Masakra.
Po drodze zaczyna się obraz prawdziwej Azji sprzed kilkudziesięciu lat. Azji bez coca-coli, telefonu komórkowego, filmu na DVD czy bankomatu. Ludzie pracują po kolana w wodzie na polach ryżowych, używają wołów, nie maszyn. Chaty z bambusa, dachy kryte palmą. Po torach chodzą ludzie od wioski do wioski, w bajorach o brązowym kolorze wody robią pranie. Co się dzieje?
Do tego jeszcze miny nowych osób wsiadających do pociągu, kiedy nas zauważają. Na początku zdumienie i jakby niepokój, a później szeroki uśmiech. Czyżby namiastka prawdziwej Birmy?
Po 2 godzinach dojeżdżamy do Bago. Jeśli tylko będzie okazja, dalej chcemy jechać pociągiem. Na dworcu zagaduje do nas łamanym angielskim kilku chłopaczków. Zanim z nimi pogadamy idziemy cyknąć fotkę z rozkładem jazdy na jutro. Teraz taxi – czyli transport motorkami do hotelu. Chcemy zatrzymać się w San Francisco Hotel, kilka osób go polecało. Chłopaki za podwózkę chcą po 1.000 MMK od osoby. Mówimy, że z nami nie przejdzie i jedziemy za 500/os. Jak się później okazało i tak przepłaciliśmy dwukrotnie. Cwane bestie :)
W hotelu szerokim uśmiechem wita nas bardzo miła pani. Pokazuje pokój, o niebo lepszy niż ten wczorajszy. Bierzemy – cena $15. Z wygód tylko własna łazienka (bez ciepłej wody) i wiatrak. Kładziemy się jeszcze na 2 godzinki przed zwiedzaniem.
Ta sama uśmiechnięta pani podpowiada nam po przebudzeniu, które świątynie w mieście są płatne dla turystów, a które można obejrzeć za darmochę. Płatne są 2: Shwethalyaung z ogromnym leżącym Buddą (większym niż w Bangkoku) i Shemawdaw Paya. Obie po $10 – ładnie się junta ceni, nie ma co. Ale można te opłaty ominąć. Pani mówi, że wystarczy pojechać po godz 17 i nikogo na kasie biletowej już nie będzie. Super. Skoro mamy aż tyle czasu, rezygnujemy z transportu i robimy sobie spacer. Tylko wyszliśmy z hotelu, a już jakiś Hindus za nami biegnie i drze się wniebogłosy „transport, transport!”. Tłumaczymy, że to nie dla nas. Idziemy na obiad. Pierwsza styczność z lokalnym piwkiem Myanmar – takie sobie, wyraźny smak goryczy, a przy tym bardzo wodniste. Dostać można też tajskiego changa. Po wyjściu z „restauracji” (ceraty, plastikowe krzesła, czyli azjatycki standard) znów Hindus oferuje nam podwózkę, choć jeszcze nie wie gdzie. Kurde, o co z nimi chodzi? Wczoraj typ łaził za nami po Yangon, dziś w Bago zaczepia nas już drugi w ciągu 30 minut.
Idziemy dalej. Po 5 minutach znów facet na motorku nas zaczepia. Zgadnijcie jakiej narodowości? Bo nie wytrzymam…. Mało tego, próbował nas namówić dwa razy. Za drugim razem oferował darmowe wejście do Buddy – my na to, że trik po godzinie 17 jest nam dobrze znany. Spojrzał spode łba i odjechał. Spokój.
Przed Buddą zaliczamy kilka innych świątyń. Większość z nich zaniedbana, ale za to z charakterem. Turystów absolutnie zero. Przez cały dzień minęliśmy tylko 1 taksówkę z Chińczykami w środku. W Bago ludzie zupełnie inni niż w Yangon, uśmiechnięci, z daleka wołają „hello”, nikt (oprócz wspomnianych Hindusów) Cię nie nagabuje. Najlepsze z tego wszystkiego są dzieci – akurat podeszliśmy pod szkołę, kiedy wychodziły. Na początku patrzyły niepewnie, ale strach został przezwyciężony i przybijaliśmy sobie razem piątki :)
Dotarliśmy pod główne wejście do Buddy. Jest dopiero 15.30… Kawka u Pana pod parasolem i rundka w warcaby. Kawka 300 MMK (1zł), coca-cola 1000 (3.40zł). Posiedzieliśmy pół godzinki. Akurat zza ciemnych chmur, które wisiały nad nami od wyjścia z hotelu spadł deszcz, więc fajnie. W mózgownicy zapaliła się żaróweczka – przecież po drodze widać Buddę i jest tam otwarta brama. Po co wchodzić głównym wejściem? Junta będzie $20 w plecy, a my nic nie stracimy. Pomysł przeszedł w czyn i po 5 minutach spacerku jesteśmy w środku! Absolutnie nikogo przy tym wejściu nie było :)
Budda super: 16 metrów wysoki i 55 metrów długi. Wyglądaliśmy przy nim jak krasnale. Jedyna rzecz, która nie pasuje to twarz – bardzo kobieca z jakby wymalowanymi ustami. Co artysta miał na myśli?
Znów spacerkiem wracamy do hotelu. Jakoś nic nam się nie chce. Nie wiemy czy to niewyspanie w tej śmierdzącej norze poprzedniej nocy czy efekt uboczny Malarone. W każdym razie pagodę zostawiamy na jutro, a dziś załatwiamy bilet do Nyuang Shwe (jezioro Inle). Miał być pociąg, ale trzeba by jechać o 8 rano i przesiadać się w Thazi. Autobus wyjeżdża o 18.30 i jedzie 10h. Bierzemy autobus, cena 13.000 MMK / osoba.
Wieczorem jeszcze spacer do kafejki internetowej. Polecamy Star King Coffee Shop – wifi co prawda wolne, ale jest za friko, wystarczy zamówić kawkę (500) lub cokolwiek innego. Mają też dobre jedzenie – zostajemy na kolację. Przed spaniem zaliczamy piwko w „pubie”. Dlaczego cudzysłów? Spójrzcie na zdjęcia, a wszystko będzie jasne :) Cena super: 600 MMK (2zł) za mały kufelek 0.3l.