Godzina 20:30, kolacja zjedzona, piwko otwarte (dziś wybór padł na chińskie Tsingtao), Lidzia czyta „Czas zabijania” J. Grishama (aż dziwne że jeszcze nie zna na pamięć), a ja biorę się za dzisiejszy wpis…
W sumie to był długi i bardzo fajny dzień. Wstaliśmy znów przed świtem, szukając dogodnej miejscówki na jego uchwycenie. Lidzia popstrykała klika fotek, ale wschód się nie popisał więc jutro znów pobudka o 7.00.
Do Dunedin dotarliśmy jakoś przed 9, kierując się do zamku Larnach. Nawigacja tak nas poprowadziła, że znaleźliśmy się na skraju wzgórza pośrodku wąskiej leśnej drogi, gdzie prawie nie można było zawrócić. Lidka sprawdziła się w roli pilota, spadku w przepaść udało się jakoś uniknąć i jedziemy z drugiej strony wzgórza. Dotarliśmy.
Larnach Castle jest jednym zamkiem w Nowej Zelandii. Znajduje się 15km od Dunedin, położony jest w niesamowitym miejscu na samym czubku wzgórza. Widać stąd miasto, port i okoliczne wybrzeże. A zamek… taa, zamek. Chyba Ci, którzy go tak nazwali nie byli nigdy w Europie. Nasz Wawel przy tym czymś to prawdziwy potwór! Zwiedzanie (zamek + ogrody) kosztuje $28/os i zajęło nam… godzinę? Coś koło tego. Naprawdę nic szczególnego. Budynek ma 3 piętra + wieżę widokową (ta w Łagowie bije ją na głowę), pokoi.. może 12? Naprawdę mizerota. Tak naprawdę to nazwa „zamek” znów jest chwytem reklamowym. Przed głównym wejściem jest tabliczka, na której jak wół stoi napisane MANSION – czyli po prostu REZYDENCJA. Ogrody za to bardzo ładne, niestety proporcjonalne co do wielkości budynku. Fajnie było to wszystko zobaczyć, ale bez szału.
Z „zameczku” jedziemy do centrum, po drodze zaliczając budynek dworca – tym razem pozytywne zaskoczenie, bardzo fajny, śliczny i w ogóle – kierujemy się na stację benzynową i do Countdown, naszego ulubionego marketu.
Kilka słów o Dunedin (i w ogóle podobnych miastach). Czujemy się jak w Stanach (choć nie byliśmy), miejsca parkingowe na 1.5 auta, ulice szerokie, stacje benzynowe w Dunedin po 10 stanowisk, wszystko DUŻE, przestrzenne, całkowita odwrotność tego co widzimy na co dzień w Londynie. Już teraz rozumiem, dlaczego ludzie z NZ czy AUS nie potrafią parkować w Europie :) Wygląda to wręcz dziwnie, biorąc pod uwagę, że ruch uliczny jest niemalże znikomy.
Dunedin opuszczamy po południu, kierując się do Moeraki. Mała wioska 80km na północ, gdzie na plaży można obserwować (ba, nawet przytulić) niezwykłe zjawisko geologiczne. Chodzi o to, iż na tej plaży znajdują się niespotykane nigdzie indziej formy skalne, wyglądające jak… JAJA. Ogromne jaja niczym prosto od dinozaura. Kule o perfekcyjnych kształtach. Temat mnie niesamowicie zaciekawił i jak tylko znajdę chwilę wolnego czasu to z chęcią się w niego zagłębię.
Plan na dzisiaj zakładał nocleg nad jeziorem Tekapo. Jedziemy drogą 88 w kierunku Twizel. Przed nami dłuuuuga prosta, ponad 80km (prawie) bez zakrętów. Po prawej stronie znów góry, towarzyszą nam panowie z Opeth i Black Sabbath. Powtórzę się po raz kolejny – życie jest piękne!
Po drodze stajemy jeszcze żeby obejrzeć zaporę i elektrownię wodną na rzece Waitaki (nasza Solina większa i fajniejsza). Do celu ostatecznie nie docieramy. Jest po 19:00, za niecałą godzinę zajdzie słońce, a szkoda nam tracić takich widoków na jazdę w nocy.
Zatrzymujemy się ostatecznie nad jeziorem Aviemore – jeśli pogoda dopisze, rano powinny być ciekawe zdjęcia ze wschodu słońca.
PS. Ku naszemu zdziwieniu w Nowej Zelandii nie przestawiano w minioną niedzielę zegarków. Zawsze myślałem, że cały świat przestawia się w tym samym dniu. Kiwi wiedzą jednak swoje i zegarki będziemy tutaj przestawiać (godzinę do TYŁU) tydzień później, czyli 07.04.