Chcąc nadrobić wczorajszy dzień zrywamy się skoro świt (a właściwie dużo przed świtem) o 7.00 i po niespełna pół godzinie jesteśmy w drodze. Pierwszym przystankiem na dziś miało być zajrzenie do okolicznych jaskiń – wyczytaliśmy, że znajduje się tutaj fajny i dość prosty do przejścia podziemny tunel, trasa na ok 1.5-2h. Niestety w nocy mocno padało, a w owych jaskiniach jest małe jeziorko. Dlatego też nie zaleca się wchodzenia po dużych opadach. Jedziemy zobaczyć jak to wygląda. Ciągle pada słaby deszcz, więc wchodzimy tylko na mały 10-minutowy rekonesans. Jaskinie świetne, ani duże ani wąskie, mogłoby to być naprawdę ciekawe. Bezpieczeństwo przede wszystkim i z żalem odpuszczamy.
Udało mi się dziś wrobić Li w rolę kierowcy więc mam luz. Droga do Bluff nudna jak flaki z olejem, nic ciekawego. Jedyna fajna rzecz to fale widoczne po prawej stronie drogi, wygląda to jak zalążek sztormu. Na miejsce trafiamy równo o 12.00. Słynny znak na Stirling Point zostaje obfotografowany z każdej strony. Nie jest to jeszcze koniec świata, ale dalej już się nie wybieramy póki co :) Bliżej stąd na Biegun Południowy (4810km) niż do Domu (ok 17 800km) czy Londynu (18 958km). Wieje strasznie, słońce świeci, widać tylko bezkresny ocean i ledwie widoczne kontury trzech małych wysp na południu. Dalej już nie będzie - teraz tylko droga powrotna do Domu :)
Jedziemy na pobliskie wzgórze. Wiatr prawie urywa nam głowy, ale widok jest elegancki. Na tablicy informacyjnej wyczytujemy, że miasteczko ma najdłuższą historię ze wszystkich w Nowej Zelandii (1824 rok), a głównymi imigrantami byli w latach 1862-64 Szkoci z Glasgow. Do dziś znajduje się tutaj relatywnie duży port, przetwórnia rybna, tartak i kilka innych podobnych zakładów.
Wracamy na północ, robiąc mały przystanek w Invercargill. Ponoć znajduje się tutaj bohater filmu „The Fastest Indian” (polecamy, niesamowita rola Hopkinsa) czyli motocykl zbudowany z myślą o biciu rekordu prędkości na pustyni. Na miejscu zawód straszny – motocykl okazuje się tylko repliką, a cała nagonka chwytem reklamowym. Na dodatek wystawa znajduje się w… sklepie z narzędziami. Lipa… Samo miasto też jakieś takie lipne, same salony samochodowe i warsztaty z częściami do nich. Dziwnie tak jakoś. W ogóle wszystkie miejscowości są strasznie wyludnione. Nawet w turystycznym Te Anau było widać, że sezon się kończy.
Po obiedzie rzucamy okiem na mapę i zmieniamy trasę. Miało nie być wschodniego wybrzeża, ale jednak będzie. Jutro Dunedin (znajduje się tam jedyny zamek w NZ), do którego mamy jeszcze 180km. Żeby jutro tyle nie gnać Lidzia podwozi nas elegancko w okolice miasteczka Milton. W końcu można napić się piwka po całym dniu…